Ziemia i niebo - okruchy lotniczych wspomnień. Władysław Poniżnik - cz.II
Kiedyś jakiś stary lotnik powiedział mi, że w lotnictwie wiedza i umiejętności to tylko 10% - trzeba jeszcze mieć 90% szczęścia. I ja to szczęście miałem. Te notatki to tylko zlepek migawek i zdarzeń, ułożonych mniej więcej chronologicznie, które zachowały się w mojej pamięci.
część pierwsza (przeczytaj)
Wreszcie (a był to rok 1961), na lotnisku Aeroklubu Warszawskiego na Gocławiu, ukończyłem szkolenie podstawowe i zostałem pilotem szybowcowym. Wprawdzie pilotem zaledwie III klasy z uprawnieniem do lotów samodzielnych jedynie na "Czapli" i "Musze 100A" i na holu za samolotem, ale przecież od czegoś trzeba zacząć - ważne, że mogłem już latać samodzielnie! Z dumą przypinam do bluzy odznakę pilota szybowcowego, popularnie nazywaną "Trzy mewki". Z dumą tym większą, że moja odznaka pochodzi jeszcze ze starych zasobów Aeroklubu, jest o większej średnicy niż te nowe, zaś białe mewki są smukłe jak prawdziwe ptaki i maja jedynie cieniutką metalową otoczkę rozdzielającą kolory emalii, a pod nimi widnieją litery SP. Ojciec nie podziela mojej radości i krótko oświadcza: "Jak nie będziesz latać to ci kupię motor!"
Drugą część wakacji spędzam na obozie zorganizowanym przez Główną Kwaterę ZHP w Lesznie Wlkp. Jak przystało na harcerzy mieszkamy w namiotach rozstawionych w kępie drzew na skraju lotniska. Do dyspozycji dostajemy "Bociana". Niestety... jest z nami również jedna przedstawicielka płci pięknej (w naszych oczach jest bardzo stara - ma 23 lata)... jako dżentelmeni uznajemy jej pierwszeństwo do odbycia lotu i tym samym popełniamy wielki błąd: druhna uwielbia "wysokie wyrównanie" i szybowiec spadający na ziemię z wysokości kilku metrów wyłamuje podwozie, kółko wpada do środka kadłuba. Na szczęście nikomu się nic nie stało, ale nasza grupa jest uziemiona do czasu naprawy szybowca. Po kilku dniach szybowiec jest gotowy i możemy dokończyć kolejkę lotów. I znów za sterami zasiada druhna i... znów jesteśmy uziemieni na kolejne kilka dni... Pod koniec obozu druhna wkłada rękę pomiędzy zamykające się drzwi hangaru i wraca ze szpitala z dłonią w gipsie. Wreszcie przez te ostatnie kilka dni możemy polatać...
Czas oczekiwania na naprawę szybowca urozmaicamy sobie różnymi zajęciami. Któregoś dnia ćwiczymy naukę gaszenia czaszy spadochronu - czynność, jaką należy wykonać po lądowaniu na spadochronie. Zapinam uprząż i ciągnę za górne taśmy starając się wypełnić czaszę. Wiatr jednak ucichł i czasza jest wypełniona zaledwie do połowy, reszta spadochronu leży na ziemi i wcale nie wykazuje ochoty do dalszej zabawy. Usypia to moją uwagę... Nagły podmuch wypełnia gwałtownie czaszę, a że cały czas ściągam górne taśmy nawet nie starając się stawiać oporu spadochronowi, czasza unosi się nad ziemię i ciągnie tak mocno, że przewracam się na trawę i sunę po niej podparty łokciami jak płozami. Usiłuję złapać i ściągnąć dolne taśmy żeby "zgasić" czaszę, ale zanim udaje mi się je złapać i pociągnąć one znajdują się już na górze (spadochron jest okrągły i cały czas się obraca), toteż moje usiłowania przynoszą efekt całkowicie odwrotny do zamierzonego. Guziki przy mankietach mojej kurtki dawno już się urwały, mankiety mam chyba pod pachami, gołymi już łokciami sunę po trawie i walczę, żeby chociaż nie dać się przekręcić na plecy...
Trawa, jak wszystko na tym świecie, ma swój kres: spadochron ciągnie mnie teraz po drodze wysypanej rozjeżdżonym żużlem, by wreszcie wrzucić mnie do przydrożnego, wypełnionego wodą, rowu. Skarpa rowu jest na szczęście na tyle wysoka i stroma, że moje umęczone ciało stanowi wystarczającą kotwicę aby powstrzymać rozjuszony spadochron (od tego "doświadczenia" nabrałem takiego wstrętu do spadochronu, że uznawałem jedynie konieczność posiadania go jako sprzętu ratowniczego tam, gdzie był wymagany; nigdy jednak nie dałem się namówić na skok ze spadochronem...). Nareszcie udaje mi się zgasić czaszę. Zdejmuję uprząż i oglądam łokcie: na lewym jest duża, czerwono-czarna plama - mieszanina krwi i żużlu. Pobieżnie obmywam łokieć wodą z rowu i starannie opuszczam rękawy żeby ukryć ranę (nie chciałem, żeby wyeliminowała mnie z kolejki lotów). W namiocie zaklejam ranę plastrem i uważam sprawę za zakończoną - nikt nic nie wie. Po paru dniach odczuwam jednak jakieś dziwne swędzenie, odklejam brzeg plastra i ogarnia mnie jeśli nie przerażenie to przynajmniej wielkie zdziwienie: spod plastra wypływa jakaś wielokolorowa maź... Cóż, trzeba jednak iść do ambulatorium...
Tam najpierw mnie porządnie skarcono, ale też sumiennie opatrzono ranę a łokieć owinięto bandażem. Wola latania jest wciąż silniejsza od doznanych obrażeń, toteż nikomu do nich się nie przyznałem. Sierpniowy skwar, wszyscy opalają się w samych spodenkach, a ja siedzę spocony w skórzanej kurtce, bo tylko ona ma rękawy zasłaniające bandaż... Przychodzi moja kolej do lotu na "Musze". Start za samolotem, lot, wszystko odbywa się normalnie. Przy podejściu do lądowania muszę jednak użyć hamulców. Lewą ręką chwytam dźwignię i stwierdzam, że nie mogę jej ruszyć z miejsca bo bandaż za bardzo usztywnił łokieć... cóż robić, lewą ręką ujmuję drążek sterowy a prawą przekładam ponad lewą, sięgam do dźwigni na lewej burcie i otwieram hamulce. Kiedy trzeba je zamknąć znów robię to prawą ręką zaś lewą pilotuję szybowiec. Lądowanie jest wprawdzie poprawne, ale lot na prostej do lądowania chyba nie był dla obserwatorów zachwycający...
Matura, egzaminy na wyższą uczelnię. Biegnę sprawdzić, czy zostałem przyjęty. Na uczelni spotykam mojego instruktora, który szkolił mnie na Gocławiu (nie wiedziałem, że jest pracownikiem naukowym): "Zdałeś, zostałeś przyjęty, teraz goń na lotnisko i lataj!". Zostałem przyjęty! Z tym większą radością pędzę na Gocław...
Moja duma i radość z bycia pilotem szybowcowym nie trwały jednak długo: ponieważ po maturze nie poszedłem do Oficerskiej Szkoły Lotniczej - usłyszałem z ust szefa wyszkolenia: "Nie będziecie latać!". Nie pomogło tłumaczenie, że przecież będę studiował na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, a więc na kierunku jak najbardziej lotniczym - "NIE" było zdecydowane i na wiele lat nieodwołalne. Przez kilka lat, pełen nadziei, opłacam składki i zdaję okresowe egzaminy teoretyczne. Nic z tego! Odtąd, ilekroć dowiedziałem się, że w Aeroklubie zmienił się ktoś z kierownictwa, kołatałem do drzwi i zawsze bezskutecznie... Od jednego z kolejnych szefów wyszkolenia usłyszałem nawet:
"Lotnictwo nie jest dla odważnych, lotnictwo jest dla upartych!"
Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, kiedy po latach spotkaliśmy się w P.L.L."LOT" jako piloci samolotu AN-24...
Władysław Poniżnik
kontroler ruchu lotniczego, pilot, krótkofalowiec
Komentarze