Przejdź do treści
Ziemia i niebo czyli okruchy lotniczych wspomnień. Władysław Poniżnik - cz. III
Źródło artykułu

Ziemia i niebo czyli okruchy lotniczych wspomnień. Władysław Poniżnik - cz. III

Kiedyś jakiś stary lotnik powiedział mi, że w lotnictwie wiedza i umiejętności to tylko 10% - trzeba jeszcze mieć 90% szczęścia. I ja to szczęście miałem. Te notatki to tylko zlepek migawek i zdarzeń, ułożonych mniej więcej chronologicznie, które zachowały się w mojej pamięci.
 
część pierwsza
część druga
 
Dziś trudno jest wiarygodnie ustalić jaki był prawdziwy powód zakończenia mojej edukacji lotniczej już na samym jej wstępie, zarówno ów szef wyszkolenia jak i mój ojciec już nie żyją. Zresztą, nawet gdyby żyli to czy pamiętaliby i czy chcieliby powiedzieć prawdę?... Przez wiele lat motyw Oficerskiej Szkoły Lotniczej wydawał mi się prawdziwy. Jednakże z biegiem czasu przybywało przesłanek, dla których dziś bardziej skłonny byłbym uwierzyć, że to troskliwa ojcowska ręka "dopilnowała", żeby kochanemu syneczkowi nie stało się nic złego, żeby przestał bujać w obłokach i zszedł na ziemię... Niejako "koronnym dowodem" na potwierdzenie moich przypuszczeń jest Krzysztof, współuczestnik owego podstawowego szkolenia szybowcowego - on również nie poszedł do Szkoły Oficerskiej, ale jemu nikt dalszego latania nie zabronił, zdobywał więc w Aeroklubie kolejne szczeble wyszkolenia, został instruktorem, potem nawet szefem wyszkolenia, aż wreszcie wylądował w PLL "LOT", gdzie od lat jest kapitanem-instruktorem, a dziś już jednym z najstarszych stażem pilotów w PLL "LOT"... Inna sprawa, że Krzysztof jest jedynym z całego naszego, kilkudziesięcioosobowego, kursu, kogo spotkałem w lotnictwie cywilnym. Co stało się z pozostałymi? Jak potoczyły się ich losy? - tego nie wiem, choć wydaje się, że większość potraktowała kurs jako wakacyjną przygodę i pozostała przy życiu "naziemnym". Z moich szkolnych rówieśników jedynie Janek "Krecio" poszedł do Szkoły Oficerskiej. Później widziałem go tylko raz, kiedy w mundurze podchorążego przyjechał na kilkudniowy urlop. Ponoć potem był w Krakowie, ale więcej go już nie spotkałem...
 
Tymczasem dobiega końca rok 1965. Trzeba rozejrzeć się za pracą, ale za jaką? Nie wyobrażam sobie żebym mógł usiedzieć po osiem godzin dziennie za jakimś biurkiem. Skoro sam nie mogę latać to chciałbym chociaż być "przy lotnikach" i dla nich pracować...

W owym czasie zarówno sala odpraw pasażerów jak i kontrola ruchu lotniczego mieściły się w małym budynku portu lotniczego. Znajdowała się w nim również oryginalna restauracja (ponoć najlepsza w Warszawie), gdzie na podwyższeniu wydzielona była część wyłącznie dla personelu latającego. W części tej miał prawo przebywać wyłącznie personel latający, zaś posiłki przygotowywane były pod nadzorem lekarza. Ceny były niższe niż w części ogólnodostępnej. Często można tam było spotkać lotników z zagranicznych linii a obecność tak wybrednych istot jak załogi Air France chyba najlepiej świadczyła o jakości kuchni w tej restauracji. Ktokolwiek jednak by tam nie siedział to i tak "gawiedź" wytrzeszczała oczy i pożerała wzrokiem tych "rycerzy przestworzy" niby wysłanników niebios...

Płyta, na której stały samoloty, przedzielona była w poprzek białą linią: po jednej stronie była część krajowa, po drugiej - międzynarodowa. Celników i wopistów było zaledwie kilku i wcale się ich nie widziało, siedzieli gdzieś w swoich kapciorach. Milicjant przyjeżdżał rowerem raz w tygodniu z komisariatu gdzieś na Okęciu i po objechaniu dookoła trawnika przed portem oddalał się w sobie tylko znanym kierunku. Najważniejszą osobą na lotnisku był KAPITAN! Jego słów nie śmiała podważyć nawet sprzątaczka, że o dyrektorze nie wspomnę... Potem długo, długo nic, reszta personelu latającego, potem znów długo, długo nic i na samym końcu obsługa lotniska. Aż dziw bierze, ze takie "porządki" panowały w państwie, w którym, jak się dziś mówi, panował komunistyczny reżim i zamordyzm. Ale to już zamierzchła przeszłość, jak cały okres "błędów i wypaczeń". Decydenci w końcu ocknęli się z letargu i - drżyjcie przestępcy! - funkcjonariuszy Policji i Straży Granicznej czy Urzędu Celnego łatwiej dziś na lotnisku spotkać niż pilota czy pasażera...

Los jest dla mnie życzliwy: zostaję przyjęty na kurs kontrolerów ruchu lotniczego do Zarządu Ruchu Lotniczego i Lotnisk Komunikacyjnych. Zanim jednak to nastąpiło musiałem przejść przez sito egzaminów: angielski, rosyjski, znajomość typów samolotów komunikacyjnych i ich osiągów, meteorologii, a nawet nagranie na magnetofon jakiegoś tekstu w celu sprawdzenia, jak mój tembr głosu i dykcja będą słyszane przez radio. W całej grupie jest nas tylko troje nowicjuszy (Stefan pozostał do dziś w kontroli ruchu lotniczego, Jadwiga przeszła do pracy w biurze P.L.L. "LOT"), pozostali kursanci to doświadczeni kontrolerzy, którzy z powodu zmiany przepisów muszą uzyskać licencje. Nauki jest sporo, większość przedmiotów to całkowita nowość dla mnie: przepisy kontroli ruchu lotniczego, nawigacja i radionawigacja, frazeologia proceduralna polska, angielska i - (kto dziś jeszcze zna?) - rosyjska. Tu też wpajają nam zasady łączności radiowej, które można by streścić następująco: "Ja wiem, o co mi chodzi, ale to mój rozmówca ma zrozumieć jednoznacznie co do niego mówię." oraz: "Nie tylko słuchać, ale i SŁYSZEĆ". Naszymi wykładowcami i instruktorami są ludzie wywodzący się jeszcze z przedwojennego lotnictwa, zarówno wojskowego jak i cywilnego, uczestnicy II Wojny Światowej, patrzymy na nich z czcią jak na święte obrazki i chłoniemy każde ich słowo.
 
Frazeologię rosyjską wykłada nam starszy, zażywny pan Ch. Poznajemy jej swoistą specyfikę - z niewielkim przybliżeniem można by ją tak scharakteryzować: jeśli na angielskie jednowyrazowe wyrażenie czy polecenie trzeba w języku polskim użyć jednego lub dwóch słów, to po rosyjsku aż dwóch zdań... Nienawykli do takiego gadulstwa musimy jednak opanować to "krasomówstwo"...
 
Pan Ch. opowiada nam przygodę, jaka spotkała go podczas tłumaczenia na polski rosyjskiej instrukcji laryngofonu (rodzaj mikrofonu, który mocowany był specjalną taśmą na szyi w okolicy migdałków): oto przyszło super nowoczesne, radzieckie wyposażenie... jak jednak przetłumaczyć "łaryngofon s klirfaktorom"? W żadnym rosyjsko-polskim słowniku nie ma określenia "klirfaktor"... W końcu pan Ch. poszedł obejrzeć ten cud techniki i wtedy okazało się, że chodzi po prostu o filtr, że jest to laryngofon z filtrem... Wtedy przyszło olśnienie: przecież to urządzenie jest "Made in USA" a radziecki tłumacz, zapewne nie wiedząc o co chodzi, przetłumaczył z angielskiego "na żywca"... Odtąd zacząłem się baczniej przyglądać rosyjskiemu nazewnictwu. Anglicy, niemcy, amerykanie, francuzi... jacy oni są nieświadomi ile nazw zawdzięczają rosjanom: kupe, eszełon, eleron, fiuzielaż, ekipaż, odiekołon, szassi i wiele innych...
 
Jakby sobie radzili gdyby Piotr I nie pojechał incognito ich nauczać?
 
Władysław Poniżnik
kontroler ruchu lotniczego, pilot, krótkofalowiec

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony