Przejdź do treści
Źródło artykułu

Katastrofa lotnicza w Moskwie

Krakowski Klub Seniorów Lotnictwa opublikował wspomnienie pilota z katastrofy w dniu 14 czerwca 1957 roku i wspomnienie stewardesy z katastrofy w dniu 14 czerwca 1963 roku, które zamieszczamy poniżej.

Wspomnienia pilota polskich linii lotniczych "LOT", Tadeusza Hendzla "Katastrofy lotnicze w latach powojennych PLL LOT (1951 do 1987)".

14 czerwca 1957 roku, załoga w składzie: kpt. statku powietrznego – Władysław Snacki, II pilot – Mieczysław Pląder, rtg pokł. – Michał Łukasiewicz, mechanik pokładowy – Marian Siemieniak, stewardesa – Ewa Fedorowska, wykonywała rozkładowy lot na trasie Warszawa – Moskwa, na samolocie IŁ-14 SP-LNF.

Po przylocie nad lotnisko Wnukowo w Moskwie napotkali rozległą burzę. Kapitan Snacki zdecydował się na podejście do lądowania sądząc, że  kontrola ruchu lotniczego na Wnukowie pomoże mu w naprowadzaniu na kierunek pasa lądowania. Niestety, nie wykorzystywał chyba dwóch naprowadzających radiolatarni, służących także do zajmowania nad nimi  nakazanych wysokości.

Pierwsze podejście było za wysokie i zdecydował się na ponowne podejście, nie utrzymując niestety nakazanej na tym lotnisku procedury. W gęstym deszczu zobaczyli prawdopodobnie światła podejścia i światła pasa. Postanowili zrobić krótką rundę, nie tracąc z oczu tych świateł. W skręcie, nie patrząc na przyrządy a jedynie na zauważone światła,  tracili wysokość i w odległości około 10 kilometrów od lotniska, prawie na prostej do lądowania uderzyli w ziemię.

Kabina z prawym skrzydłem owinęła się na grubym pniu drzewa. Cały kadłub za wyjątkiem tylnej części wraz ze statecznikami oderwał się i porozbijał o  drzewa. Wszyscy zginęli, za wyjątkiem tych którzy lecieli w tylnej części kadłuba. W tym ostatnim kawałku samolotu znajdował się rząd 4 foteli do których przypiętych było 3 pasażerów i stewardesa.

Przeżyli i nie mieli najmniejszych skaleczeń. Widocznie w księdze losów ludzkich mieli zapis dalszego życia. Załoga złamała przepisy, w czasie sekcji zwłok nie stwierdzono alkoholu w ich ciałach.

Wspomnienia stewardesy
z lotu rejsowego do Moskwy samolotem IŁ-14, SP-LHB startującym z Warszawy 14 czerwca 1963 roku o godz. 16:05

Skład załogi: Kapitan – Władysław Snacki, II pilot – Mieczysław Pląder, radiooperator – Michał Łukasiewicz, mechanik pokładowy – Marian Siemieniak, stewardesa – Ewa Fedorowska.

Był to ciepły, słoneczny dzień lata. Na pokładzie nie było kompletu pasażerów. Lecieli: mongolska delegacja, Amerykanka z córeczką, były amerykański pilot, obecnie korespondent w Moskwie i para amerykańskich turystów, udających się w podróż poślubną na emeryturze, wcześniej nie  mieli czasu i pieniędzy. Amerykanie siedzieli po przeciwnej stronie od wejścia.

Meteo podało dobre warunki – lot był spokojny, włączony autopilot, więc odrobiłam z radiooperatorem lekcje angielskiego.

W okolicach Moskwy zaskoczyła nas burza. Wieża podała przez radio, że mamy utrzymywać wysokość 400 metrów. Wyszłam z kabiny załogi i obserwowałam wariometr, który w tym egzemplarzu samolotu znajdował się również w kabinie pasażerskiej. Wahania byty ogromne: góra – dół.

Sprawdziłam, czy wszyscy pasażerowie są przypięci. Para amerykanów, siedzących w drugim rzędzie, bardzo chorowała. Podałam im wodę i torebki, choć to nie  było łatwe. Turbulencja nie pozwoliła mi już na żadne działanie. Samolotem rzuciło tak, że zatoczyłam się na koniec kabiny i usiadłam na ostatnim fotelu przy wyjściu. Naprzeciwko siedział Amerykanin wpatrzony w okno. W chwilę potem, wciąż siedząc, uderzyłam głową w podsufitkę, wtedy pierwszy raz w życiu zapięłam pas bezpieczeństwa. Prawie równocześnie rozległ się przejmujący trzask łamiącego się metalu i chłodny pęd powietrza wyssał gazety i czasopisma z półki nad moją głową.

Jak się rozliczę z brakującej prasy dolarowej – przemknęło mi prze myśl.

Nastąpiła cisza i ciemność (po około czterech godzinach lotu, przy dwóch godzinach różnicy czasu, było już po godzinie 22:00). Myślałam, że jestem duchem. Miała być jasność wiekuista, a tu ciemność i tak już przez całą wieczność.

Usłyszałam puknięcie w metal i poczułam chłód w stopie. To spadł mi pantofel.

Jest mi zimno – więc nie jestem duchem – żyję!

Zaczęłam we wszystkich znanych mi językach nawoływać pasażerów i załogę.

Odezwał się Amerykanin: where are you – gdzie jesteś? Określiłam moje usytuowanie. Przypomniałam, że siedział po drugiej stronie przejścia, również w ostatnim fotelu.

Powiedziałam mu, że kadłub leży na lewym boku, a ja wiszę na zapiętym pasie, bo wypadłam z fotela, za chwilę upadnę i pokaleczę się o blachy.

I can not find you – nie mogę cię znaleźć. Usłyszałam kroki po błocie i zaległa cisza.

Pomyślałam, że zemdlał – pewnie ranny, trzeba go ratować i innych też.

Obutą stopą wymacałam okno – nie było plexiglasu – i trzymając się pasa usiadłam, jak mi się zdawało, na ramie okna. Izolacja rozwarstwiła się i wydostałam się między blachą a izolacją.

Pamiętałam, że może być pożar i trzeba odnaleźć załogę i pasażerów i wszystkich ewakuować. Kiedy byłam już na zewnątrz, zobaczyłam, że kadłub kończy się na drugim rzędzie foteli (licząc od wejścia, które znajdowało się z tyłu kadłuba), a w tapicerkę foteli wbita jest blacha, jak szpilki w poduszkę do igieł. A więc to była moja osłona.

Po prawej stronie kadłuba stała końcówka skrzydła oparła o pień brzozy. Po lewej stronie stał fragment drugiego skrzydła, blachą owinięty o pień  sosny – nie ma zbiorników, więc nie powinno się palić – obok leżał  wybudowany silnik. 

Nigdzie śladu człowieka!

Wtedy odezwała się Amerykanka – krzyczała: my child, my child – moje dziecko.

Poszłam w kierunku głosu i zapadłam się w błoto po kolana.

Myślałam, że skoro byliśmy na podejściu do lądowania, zaraz nadejdzie pomoc, ale tak się nie stało. Nie było na co czekać.

Zaczęłam zataczać rękami kręgi, mając ocalałą część kadłuba i ogon w centrum, spodziewając się, że w ten sposób natrafię na załogę i pasażerów. Wciąż  było ciemno, omijałam błoto w które się zapadałam. Miałam szum w uszach – jak w parowozowni, a może to hamownia silników, więc powinni być ludzie.

Spostrzegłam światełka połyskujące wśród drzew. Może to wilki. Przypomniało mi się, że zimą rumuńska załoga rozbiła się w Rodopach. Gdy śniegi stopniały, załogę zidentyfikowano po obuwiu. Ciała zjadły wilki.

Okazało się, że to migają światła samochodów. Szosa jest bardzo blisko – osłupiałam. A więc to nie jest odludzie – samolot nie wylądował i nikt nas nie szuka!

Bezskutecznie usiłowałam zatrzymać przejeżdżające samochody osobowe i ciężarowe. Padało, kierowcy musieli widzieć w świetle reflektorów, że jestem w mundurze, umazana błotem, bosa i rozczochrana.

Nikt się nie zatrzymywał.

Bardzo powoli nadjeżdżał rozklekotany mały, dostawczy samochodzik. Zaryzykowałam, udałam, że rzucam się pod koła – kierowca, maleńki grubasek, zahamował.

Przez uchylona szybę chwyciłam go za krawat, wolną ręką otworzyłam drzwi i wsiadłam.

Powiedziałam co się stało i kazałam mu jechać do portu Wnukowo. Trząsł się ze strachu, płakał i tłumaczył, że jest na służbie, rozwozi prasę i właśnie jedzie z portu do Moskwy.

Miałam przewagę, zaciskałam jego krawat, kazałam zapamiętać miejsce skąd mnie  zabrał i zawracać do portu. Na lotnisku chciał mi uciekać. Wlekąc nieszczęsnego kalekę na jego własnym krawacie, chciałam z sekcji odpraw zatelefonować do naszego przedstawiciela, kapitana Tadeusza HendzIa. Uniemożliwiono mi to. Nikt się mną nie zainteresował, choć mój wygląd wskazywał, że coś się stało. 

FIN AIR miał w Moskwie swego przedstawiciela. Zobaczyłam go jak wchodzi do swego biura. Wyjaśniłam mu, że mieliśmy wypadek i proszę żeby pomógł mi i zadzwonił do polskiego przedstawiciela, powinien być na lotnisku i istotnie był.

Fin zareagował normalnie. On jeden na międzynarodowym lotnisku pomógł. Pomógł również przytrzymać wciąż wyrywającego się kierowcę.

Z kapitanem Hendzlem i rozwozicielem gazet pojechaliśmy z powrotem. Jego obecność była istotna, ponieważ orientował się, w którym miejscu wsiadłam do jego minifurgonetki.

Wkrótce "pabiedą" naszego przedstawiciela pojechałam do hotelu, w którym kwaterowały nasze załogi. Odnalazłam moją zmienniczkę Stenię Weigman. Załoga o niczym nie wiedziała. Wszyscy pojechali zaraz na lotnisko. Zostałam z koleżanką i wtedy poczułam, że jestem cała potłuczona. Czekała mnie wizyta licznej grupy umundurowanych oficjeli, którzy zadawali mi bardzo dziwaczne pytania.

Rano poprosiłam o herbatę, były z tym niejakie trudności. 

Natomiast sanitariusz zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy, choć nie byłam ranna, miałam skaleczoną bosą stopę. Chciałam zatelefonować do rodziców ale nie było to możliwe. 

Już w Warszawie ojciec powiedział mi, że już był w Dyrekcji Lotu, która mieściła się wówczas na Hożej 39, dowiedzieć się kiedy przyleci ciało córki. 

Po trzech tygodniach i odbyciu obowiązkowych badań w "CEBULI" (tak w żargonie lotniczym nazywano Centralny Instytut Badań Lotniczo-Lekarskich) wróciłam na pokład do latania. W jakiś czas potem zwrócono się do mnie z propozycją współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa. Ponieważ odmówiłam, odebrano mi paszport na 10 lat. Byłam uziemiona i pracowałam jako stewardesa naziemna. Następnie i tę pracę straciłam.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony