Bombowiec spadł na wieś! Tajemnicza katastrofa lotnicza koło Mogielnicy
O wypadku czechosłowackiego samolotu, z wiadomych względów, było cicho. Jak zwykle w takich przypadkach, pojawiło się kilka wersji wypadku.
Jedno jest pewne: zginęło kilka osób. Pewny jest dzień: 30 czerwca 1959 roku i miejsce: wieś Lisów, obecnie w gminie Promna w powiecie białobrzeskim. Wiadomo też, że samolot był odrzutowym bombowcem Ił-28 czechosłowackich Sił Powietrznych. Dalej są już różne wersje…
TO NIE BYŁA UCIECZKA
Jedna z wersji krążących wśród ludzi była taka, że odrzutowcem próbowali uciec za granicę trzej piloci, chociaż niektórzy wspominają o dwóch. Mieli uciekać do Szwecji. Ponoć przeszkodzili im w tym żołnierze z położonej niedaleko jednostki wojskowej w Nowym Mieście nad Pilicą. Wtedy był tam 61 Lotniczy Pułk Szkolno-Bojowy, wyposażony w samoloty Jak-11.
- Pamiętam tę katastrofę. Była wtedy cholernie paskudna pogoda – mówi podpułkownik pilot Stanisław Konopiński, wówczas dowódca eskadry. – To nieprawda, że samolot został przez kogoś zestrzelony. Czescy piloci albo stracili położenie w chmurach, albo maszyna miała jakiś defekt.
LECIAŁ BARDZO NISKO
- Miałam wtedy 12 lat, mieszkałam w sąsiedniej wsi – opowiada Krystyna Bedyńska, nauczycielka z zespołu szkół w Goszczynie. – Usłyszałam potężny odgłos silników samolotu, zobaczyłam czarną chmurę dymu, a potem huk i wybuch.
Wśród osób żyjących w tej okolicy niewielu już pamięta te chwile. Wśród nielicznych jest rodzeństwo: Aleksandra Musiał i Wiesław Wiewiór, dziś mają po 81 i 80 lat.
- Odpust w kościele w Przybyszewie był 29, a to było następnego dnia – kontynuuje pani Aleksandra. – Stałam przy oknie, ubierałam dziecko. A tu nagle jakiś wielki huk nadszedł. Zawył samolot, leciał bardzo nisko. Byłam przerażona, zdążyłam powiedzieć: "O Jezu, zaraz spadnie” i usłyszałam huk. Powiedziałam jeszcze: "Piloty się zabiły”. Mój syn z bratem od razu tam pobiegli. Samolot wpadł w gospodarstwo Kowalczyków. Potem i ja przybiegłam.
- Ludzie z całej okolicy się zbiegli, ale szybko przyjechało wojsko z Nowego Miasta i wyganiało – dodaje Wiesław Wiewiór.
WSZYSCY ZGINĘLI
Samolot wpadł między drewniane budynki.
- Jedna z kobiet wołała: "Gdzie jest Ala? Szukajcie Ali?”. Ala, to córka Kowalczyków, tak na nią mówiliśmy, chociaż może miała na imię Ewa. Młoda była, miała dwadzieścia kilka lat. Była w szóstym miesiącu ciąży. Razem z nią były dzieci: czteroletni Janusz i 2,5-roczna córeczka – opowiada Aleksandra Musiał. – Ona poszła doić krowę, a jak samolot spadał, to wszystko dosłownie zdmuchnęło. Samolot wbił się głęboko w ziemię. To całe błoto przykryło tę zwaloną stodołę. Ludzie po tym biegali, szukali tej Ali. Wyciągnęli krowę, a potem ją. Wydawało się, że wtedy jeszcze żyła, oczy miała otwarte. Kilka minut później wyciągnięto dzieci, dziewczynka nie żyła, chłopczyka uratowało to, że ochroniła go wielka drewniana belka.
- Jak tak ludzie chodzili i szukali Ewy, to rozległy się strzały. Jedni uciekali, inni padli na ziemię. To chyba strzelała amunicja z samolotu – dodaje pan Wiesław.
W ziemi zrobił się wielki dół, wylało się paliwo. - Ludzie chodzili i zbierali je wiaderkami. Nie było przecież elektryczności, w domach były tylko lampy naftowe – opowiada pani Aleksandra.
CZECH MÓWIŁ O TRZECH
Zdaniem podpułkownika Konopińskiego, zginęli wszyscy piloci i kobieta z gospodarstwa. Według mieszkańców, jeden pilot ocalał.
- Po tym wypadku, przez jakiś czas przyjeżdżał czeski wojskowy. Nocował u rodziny i rozmawialiśmy z nim. Pokazał mi na małym modelu samolotu, że dwaj piloci siedzieli w kabinie jeden za drugim. Pierwszy się wystrzelił wraz z siedzeniem. Ten drugi i jeszcze jeden, który miał miejsce pod nimi, spadli z samolotem. Ten pod spodem wbił się w ziemię. Wojskowi zbierali ich szczątki. Do siatek wkładali szczątki ciała, uszy, ręce, nogi. Co się stało z tym uratowanym? Nie wiadomo – mówi kobieta.
Czytaj całość artykułu na stronie echodnia.eu
Komentarze