Przejdź do treści
Ppłk pilot Andrzej Głowacki
Źródło artykułu

As w jeden dzień

Tytuł Asa Myśliwskiego nadawano w czasie II Wojny Światowej pilotom, którzy zestrzelili pięć lub więcej samolotów przeciwnika. Większość pilotów pracowała na taki wynik przez długie miesiące, a nawet lata. Pewien Polak zdobył ten tytuł w ciągu jednego dnia...

Antoni Głowacki urodził się w lutym 1910 roku w Warszawie. Po ukończeniu technikum dostał się do renomowanej Szkoły Wawelberga i Rotwanda, która kształciła znakomitych inżynierów i konstruktorów, w tym również pionierów polskiego lotnictwa. Musiał być wyjątkowym studentem, bowiem już w wieku 18 lat dostał pracę jako kierownik laboratorium w jednej z fabryk Philipsa.

Powołany do wojska rozpoczął szkolenie lotnicze koło Łodzi. Stamtąd trafił do Dęblina, gdzie po dalszym szkoleniu został instruktorem pilotażu i zaprzyjaźnił się z Janem Zumbachem (który również był tam instruktorem).

Podczas kampanii wrześniowej walczył w oddziale zwiadu lotniczego Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej. Po klęsce dostał się przez Rumunię (gdzie został początkowo internowany) do Francji. Jako wyróżniający się pilot doskonale znający angielski został wybrany do przeszkolenia na bombowcach w Wielkiej Brytanii, dokąd trafił w styczniu 1940 roku. Pod koniec szkolenia w bazie w Sutton Bridge nagle zmienił zdanie i poprosił o przydział do lotnictwa myśliwskiego. W stopniu sierżanta dołączył w sierpniu 1940 roku do 501. Dywizjonu Myśliwskiego "County of Gloucester" wyposażonego w Hurricany. Błyskawicznie przeszkolono go na nowoczesnych myśliwcach i włączono do zespołu bojowego. Rychło w czas - Bitwa o Wielką Brytanię właśnie się rozpoczęła.

Stacjonujący w Gravesend 501. Dywizjon miał za zadanie przechwytywać wyprawy bombowe na Londyn nad Kanałem La Manche. Podczas kilku pierwszych lotów Antoni Głowacki zaliczył kilka prawdopodobnych zestrzeleń.

Aż nadszedł dzień 24 sierpnia 1940 roku.

Pierwszy alarm wyrwał pilotów z łóżek już o 6 rano. Rozespani, dopinali kamizelki ratunkowe biegnąc do swoich Hurricanów. Po starcie i sformowaniu szyku bojowego dowódca pociągnął cały dywizjon w górę, by mieć przewagę wysokości nad zbliżającą się armadą bombowców. Na 15 tysiącach stóp zobaczyli Niemców w sile około 150 maszyn: Dornierów, Heinkli i Junkersów ochranianych przez Messerschmitty. W słuchawkach rozległo się hasło do ataku: "Tally Ho!". Hurricany zanurkowały od góry na bombowce, kiedy drogę zagrodziły im Messerschmitty. Głowacki wybrał najbliższego Me-109 i siadł mu na ogonie. Kiedy po pierwszej serii Niemiec zaczął wykonywać gwałtowne manewry polski pilot zrozumiał, że ma przed sobą niedoświadczonego żółtodzioba, który będzie łatwą zdobyczą. I był nią w istocie. Zwrotniejszy Hurricane bez problemu trzymał się ogona przeciwnika. Kiedy sylwetka Messerschmitta wypełniła cały celownik Głowacki puścił długą, morderczą serię, po której silnik Me 109 eksplodował i myśliwiec zamienił się w kulę ognia. Niemiecke maszyny zawróciły do Francji. Dywizjon 501 wrócił na lotnisko i piloci poszli na śniadanie. Była godzina siódma rano.

Ledwie zdążyli przełknąć kilka kęsów, kiedy dzwonek alarmu rozbrzmiał ponownie. Znowu bieg do maszyn, zapuszczanie silników i błyskawiczny start. Skierowali się nad Kanał La Manche. Lecąc na 20 tysiącach stóp zobaczyli formację około 40 Junkersów-88 osłanianych przez dwa razy tyle myśliwców. Głowacki "usiadł" na jednym z bombowców i wypruł do niego długą serię. Rozwalił kabinę pilotów i zapalił oba silniki. Kiedy obserwował jak śmigła bombowca przestają się obracać, a on powoli zaczyna pikować w dół, zauważył nagle brytyjski myśliwiec P.82 Defiant uciekający przed siedzącym mu na ogonie Me-109. Bez wahania rzucił się w pogoń za Niemcem. Zestrzelił go, ale nie zdołał uratować Defianta. Oba myśliwce spadły do wody. Kiedy na lotnisku wysiadał ze swojego Hurricana i odbierał gratulacje od mechaników zdał sobie sprawę z tego, że w ferworze walki ani razu nie obejrzał się do tyłu. Gdyby jakiś Messerchmitt siadł mu na ogon byłoby po nim.

Jak narazie miał więc na koncie trzy hitlerowskie maszyny. I to jeszcze przed śniadaniem...

Piloci zostawili Hurricany w rękach mechaników i poszli do mesy dokończyć przerwany posiłek. Pogoda była piękna, więc po śniadaniu wylegli na lotnisko i zaczęli się opalać. Powoli zbliżała się pora obiadu, kiedy dzwonek alarmu rozbrzmiał po raz trzeci. Znów bieg do maszyn, start, nabieranie wysokości... Kurs oczywiście na południe. Nad Canterbury napotkali olbrzymią wyprawę złożoną z ponad 200 bombowców i nieprzeliczonej chmary myśliwców. Okrzyk "Tally Ho!" ponownie rozległ się w słuchawkach. Z prawej strony swojego Hurricana Głowacki zauważył serie pocisków smugowych. Uciekł Messerschmittowi gwałtownym wywrotem w lewo, ale trafił prosto pod celowniki trzech innych. Dodał gazu i wyrwał gwałtownie w prawo. W momencie, kiedy go mijali błyskawicznie nawrócił i przymierzył do jednego z nich. Seria pocisków wyrwała kawały blachy ze skrzydeł i Messerchmitt wpadł w korkociąg. Podczas lotu ostrą spiralą w dół urwały mu się skrzydła i sam kadłub z płonącym silnikiem uderzył w ziemię z głośnym hukiem. Podczas tej walki Antoni stracił kilka tysięcy stóp wysokości. Wrócił szybko na pułap, na którym leciały bombowce i "wsiadł" na jednego z Junkersów. Wiedział, że ma już mało amunicji, więc czekał na pewny strzał. Doszedł do bombowca na odległość kilkudziesięciu metrów i włączył karabiny maszynowe. Krótka seria i... cisza. Skończyła się amunicja, co oznaczało, że musi natychmiast wracać do bazy. Zwłaszcza, że zaczęły do niego strzelać dwa Messerschmitty. Wyrwał się im gwałtowną spiralą. Kiedy wyrównał lot zauważył jak "jego" Junkers wali się w płomieniach w dół i roztrzaskuje o ziemię w pobliżu miejscowości Chatam. Po powrocie na lotnisko zorientował się, że niewiele brakowało, a podzieliłby los swojej ofiary - w Hurricanie doliczył się kilkudziesięciu dziur po pociskach.

Antoni Głowacki był jedynym polskim pilotem, który zaliczył pięć pewnych zestrzeleń w ciągu jednego dnia.
W przeciwieństwie do większości pilotów RAF-u bardzo przywiązał się do jednego - "swojego" samolotu. Hurricana o oznaczeniach SD-A uważał za swoją szczęśliwą maszynę i w ogóle nie wsiadał do innych samolotów.

Jego "szczęśliwy" Hurricane zawiódł jednak zaledwie tydzień po pamiętnym dniu. Atakując formację Dornierów w pobliżu swojego lotniska został zestrzelony i musiał awaryjnie lądować. Rozbił Hurricana i został poważnie ranny. Po powrocie ze szpitala został przydzielony do bazy w Usworth jako instruktor. Potem zaczął "wędrówkę" po polskich dywizjonach.

W listopadzie 1941 roku trafił do słynnego Dywizjonu 303, z którym odniósł kilka zwycięstw nad Francją. Półtora roku później objął dowódcze stanowisko w 308. Dywizjonie Myśliwskim "Ziemi Krakowskiej". Potem przeniesiono go do 309. Dywizjonu Myśliwsko-Rozpoznawczego "Ziemi Czerwieńskiej", by po pewnym czasie przetransferować go do 307. Dywizjonu "Lwowskich Puchaczy". Służbę w polskim lotnictwie na Wyspach zakończył w szeregach "poznańskiego" 302. Dywizjonu Myśliwskiego w stopniu podpułkownika.

Po wojnie nie wrócił do Polski. Wyjechał do Nowej Zelandii, gdzie wstąpił do Królewskich Nowozelandzkich Sił Powietrznych. Został instruktorem w bazie lotniczej Ohakea, gdzie szkolił nowych pilotów w obsłudze odrzutowców Vampire. Odszedł ze służby w 1960 roku i objął wysokie stanowisko w nowozelandzkim Departamencie Lotnictwa Cywilnego.

Za swoje wojenne dokonania otrzymał wysokie odznaczenia: Distinguished Flying Medal, Distinguished Flying Cross oraz order Virtuti Militari.

Zmarł w Wellington 27 kwietnia 1980 roku.

Autor: Mateusz "Biszop" Biskup

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony