Przejdź do treści
Andrzej Osowski trenuje samolotową kadrę narodową już 26 lat/ fot. archiwum Andrzeja Osowskiego
Źródło artykułu

Przestrzeń jest stworzona dla człowieka

Wywiad z Andrzejem Osowskim, trenerem Samolotowej Kadry Narodowej.

– Jak ocenia Pan miniony sezon lotniczy? Złoty medal drużynowy na rajdowo-nawigacyjnych mistrzostwach świata w Dubnicy, cztery pierwsze miejsca w klasyfikacji indywidualnej… To wielki powód do dumy.

– Dla zawodników i mnie jako trenera to rzeczywiście wielki powód do dumy. Od dawna polscy piloci nie odnieśli takiego sukcesu. To wynik ich ciężkiej pracy. Przyłożyli się do realizacji zadania. Zrealizowaliśmy wspólnie to, co zaplanowaliśmy. Sprawiło mi to wielką satysfakcję, że w ostatniej konkurencji klasyfikacja zmieniła się totalnie. Po dwóch konkurencjach Czesi prowadzili z dużą przewagą punktową. Ale sport lubi niespodzianki. Pokazuje, że trzeba walczyć do końca, dać z siebie jak najwięcej, bo nawet w ostatniej konkurencji wszystko może się zmienić i wywrócić do góry nogami wcześniejszą klasyfikację. Nie tylko zawodnicy pracują na ten swój wynik, ale i ich przeciwnicy, którzy popełniają takie, a nie inne błędy. Czesi popełnili błąd w identyfikacji dużego punktu zwrotnego. Otworzyli też niewłaściwe koperty, z której trzeba było wykreślić dalszą trasę. Drogo ich to kosztowało, a nam wyszło na dobre. Cztery pierwsze miejsca dla Polaków i złoto drużynowo. Szkoda tylko, że media nie były zainteresowane sukcesem polskich pilotów.

– Polskie media zachłystują się relacjami dotyczącymi piłki nożnej, choć w tej dyscyplinie reprezentacja kraju nie odnosi żadnych sukcesów. Polscy piloci są najlepsi na świecie, a o ich medalach mało która gazeta donosi.

– Piłka nożna to biznes, który wywiera nacisk na media, by tę dyscyplinę relacjonować. O sportach lotniczych mówi się, że są mało widowiskowe. Słysząc takie opinie porównuję medialność sportów lotniczych do medialności żeglarstwa. Tam się widzi płynącą łódkę i to wszystko. A w lotnictwie konkurencja lądowań na celność jest bardziej ekscytująca i widowiskowa. Ale biznes naciska na media, w wyniku czego sporty jachtowe, żeglarstwo są relacjonowane. Jak są duże pieniądze w sporcie, to do różnych sytuacji w nim dochodzi. Włączają się wpływy. Lotnictwo to czysty sport, czysta rywalizacja, ale trzeba do niego dopłacać. Ale to nasza pasja i cieszymy się, że możemy ten sport uprawiać.

Gotujemy się we własnym sosie. Mamy swoje sukcesy , które nie potrafimy wypromować na zewnątrz branży. Aeroklub Polski przez lata zaniedbywał współpracę z mediami. Brakło czynnych dziennikarzy starszego pokolenia jak Jerzy Iwaszkiewicz czy Mieczysław Szyk, którzy emocjonalnie byli związani z lotnictwem, pięknie promowali ten sport. Teraz mało jest takich informacji. Nie ma oddźwięku w mediach nawet o wspaniałych mistrzowskich sukcesach naszych pilotów, a bez tego mało się liczymy. To przykre, że o triumfie polskiej kadry wie tylko wąska grupa pasjonatów lotnictwa. Trzeba to zmienić, mieć swoich przedstawicieli prasowych, rzeczników. Warto część pieniędzy przeznaczyć na promocję.

– Jaki był najtrudniejszy moment tego sezonu, najbardziej stresująca dla Pana sytuacja?

– Adrenalina jest zawsze na zawodach. Ktoś nie związany z tym sportem nie zdaje sobie sprawy, jakie to są emocje. Zawody przeżywają i piloci, i trener. Wszyscy starają się, aby osiągnąć jak najlepsze wyniki. Zawodnicy siedzący w samolocie najbardziej stresują się w podejściu do lądowania. W powietrzu to jest walka z czynnikami, które trzeba opanować i jak najlepiej polecieć. Inny jest stres na ziemi. Ale gdyby nie było tego stresu, tej adrenaliny, to byśmy nie latali sportowo. Coś człowieka musi kręcić, napędzać do życia, dawać energię. Dla nas tym czymś jest lotnictwo.


Piękne chmurki i groźne burze w oddali

– Jak na tle mistrzów, doświadczonych pilotów spisują się juniorzy, którzy dopiero zaczynają swoją drogę z lotnictwem?

– Janusz Darocha, Wacław Wieczorek, Krzysztof Wieczorek, Zbigniew Chrząszcz to mistrzowie, wielokrotni medaliści, wzór dla młodych pilotów. Bardzo dobrze, że młodzież widzi, że dzięki ciężkiej pracy, intensywnemu treningowi ma szansę zbliżyć się do mistrzów. Raz przegrywają z nimi, ale niekiedy i wygrywają. Najważniejsze, że zasady latania są czytelne. Młodzież się rozwija. Widzi, że idzie do przodu. A to motywuje do pracy. Młodzi stawiają sobie cel i go realizują. Michał Wieczorek próbuje dorównać swojemu tacie. Świetnie spisał się razem z moim synem – Michałem Osowskim. Ich załoga zdobyła w tym roku w Dubnicy wicemistrzostwo świata w lataniu rajdowo-nawigacyjnym. To bardzo obiecujący sukces. Oby był prognozą dalszego rozwoju sportowego tych młodych pilotów i ich kolejnych medali. Dobrze zapowiada się 19-letni Jarosław Sysio, który systematycznie pracuje, regularnie uczestniczy w obozach szkoleniowych i zawodach i szybko robi postępy. Wielką nadzieją w lotnictwie sportowym jest także Marcin Skalik. To jest już ścisła kadra młodych pilotów. Ale poza nimi jest też grupa, która rokuje nadzieję, że kiedyś w przyszłości zastąpi trzon obecnej kadry. Mam nadzieję, że dochowamy się pokolenia kolejnych mistrzów. Na pracę z młodzieżą kładę duży nacisk i widać tego efekty.

– Trzon samolotowej kadry narodowej to członkowie Aeroklubu Częstochowskiego.

– Aeroklub Częstochowski ma wielkie osiągnięcia samolotowe. Jego zawodnicy odnoszą wielkie sukcesy. Ale ja chciałbym namówić Aeroklub Częstochowski na pomoc młodym zawodnikom. Sukcesy częstochowianina Janusza Darochy to efekt jego 30-letniej ciężkiej pracy i wielkiej konsekwencji. Srebrny medal Michała Osowskiego to wynik bardzo wielu lat pracy i uczestnictwa w zgrupowaniach i zawodach. Wiele treningów z Michałem trzeba było zorganizować we własnym zakresie. Uważam, że zarówno Aeroklub Częstochowski, jak i inne aerokluby lokalne powinny większy nacisk kłaść na pomoc finansową młodym zawodnikom. Krótkie zgrupowanie zawodnicze to koszt 2,5 tys. zł. Skąd młody człowiek ma na to wziąć pieniądze?

Aeroklub Częstochowski rozwinął się na bazie sportu lotniczego, który przyniósł mu sukcesy. I nie można o tym sporcie zapominać. Trzeba mu pomóc. Są i takie aerokluby, które nie mają swoich młodych reprezentantów w kadrze. Marek Kachaniak pochodzi z Aeroklubu Rzeszowskiego, ale w nim nie trenuje. Nie ma tam młodych pilotów, choć z tego aeroklubu pochodziły takie sławy sportu lotniczego jak: Jan Baran, Witold Świadek czy Wacław Nycz. Jeżeli w aeroklubach regionalnych pomożemy młodzieży, to będziemy mogli być spokojni o przyszłość polskiego lotnictwa sportowego. Aerokluby regionalne muszą szukać sponsorów, muszą mieć wsparcie samorządowe, bo teraz właśnie na nich spadnie – z mocy ustawy – część przygotowań reprezentantów kraju. Dotacja z ministerstwa sportu na niewiele starcza. Start jednego zawodnika w przyszłorocznych mistrzostwach świata to koszt aż 20 tys. zł. Jeżeli nie będzie wsparcia, to zawodnicy nie podołają tym przygotowaniom.


Alpy w pełnej krasie

– Czy w lataniu sportowym jest miejsce dla kobiet? Obecność kobiet w kadrze świadczyłaby, że tak?


– Kobiety też latają i są w dobre w tym sporcie. Naszą kadrową rodzynką jest Aleksandra Bednorz, córka nieżyjącego już Mariana Bednorza, medalisty mistrzostw świata w akrobacji szybowcowej. Podjęliśmy się obowiązku opieki lotniczej i pomocy dla niej. To wspaniała dziewczyna, która ma wielką pasję lotniczą. Reprezentowała Polskę na Rajdowych mistrzostwach Europy w Hiszpanii – jako pierwsza kobieta była reprezentantką w nawigacyjnym sporcie samolotowym. To doskonała nawigatorka. Poświęca wszystkie oszczędności, żeby mogła tylko latać. Jest też Paulina Sosnowska – młoda dziewczyna, w której będzie potencjał, jak tylko ustabilizuje sytuację w szkole. Jest Ania Jastrzębska –zapalona zawodniczka w lataniu precyzyjnym. Przewijają się dziewczyny, dla których lotnictwo jest pasją i wiele z nich zostaje w lotnictwie.

– Trenuje Pan – z sukcesem – kadrę narodową od 1984 roku. Jaka jest na to recepta? Jak zmotywować drużynę do pracy i takich sukcesów, i pozostawać z zawodnikami w dobrych relacjach?

– 26 lat pracy trenerskiej to długi kawał czasu, tak długi, że moje dzieci już dorosły. Podstawą jest tu systematyczna praca. Stawiamy sobie cel i staramy się go zrealizować. Czasami słyszę narzekania zawodników: to jest za trudne, po co to robić, skoro tego nie będzie? Kadra to przecież grupa ludzi, zbiorowisko różnych charakterów. Każdy ma swój punkt widzenia. Nie zawsze się zgadzamy. Czasami trzeba coś przedyskutować, a nawet się pokłócić. Stawiam jeden cel: lecieć i uzyskać jak najlepsze wyniki. Przed tegorocznymi mistrzostwami świata w Dubnicy, na zgrupowaniu w Nowym Targu, gnębiłem zawodników i udowadniałem, że odzwyczaili się i nie umieją dobrze latać rajdowo. Najpierw wyrzucali mi, że się wygłupiam, ale później wracali z treningu z radością, że nie dali się nabrać na pułapki. I właśnie o to chodzi! Zawodnicy kiedyś latali więcej, teraz trenują tylko na zgrupowaniach. Każdy obóz to sygnał, że muszą w nim uczestniczyć.

– Jest Pan zawodowym pilotem LOT-u i trenerem samolotowej kadry narodowej. Co Pańskim zdaniem jest trudniejsze: pilotować samolot z kilkudziesięcioma osobami na pokładzie, ale z nowoczesnymi urządzeniami radiowo-nawigacyjnymi, czy lecieć sportowym samolotem bez GPS-u – jak to mówią piloci – palcem po mapie?


– I jedno, i drugie – przy pewnych warunkach meteorologicznych: mocnych wiatrach, zachmurzeniu, śnieżycach – może być utrudnione, przynieść stres. I w jednym, i w drugim typie samolotu pilot musi odpowiednio reagować, by dolecieć do celu. Lot małym samolotem – przy odpowiedniej pogodzie – potrafi być piękny. Aż w duszy się raduje. Ale w warunkach ekstremalnych lot każdym samolotem jest trudny.

Lotnictwo traktowano zawsze jako coś nienaturalnego, co dzieje się wbrew prawom fizyki. Człowiek zawsze poruszał się na kole. Samolot wciąż pozostaje w ludzkiej świadomości jako coś niecodziennego, niepowszechnego. Początek lotnictwa był znaczony krwią. Te 100 lat lotnictwa spowodowało bardzo szybki progres, przyniosło duży nacisk położony na bezpieczeństwo. Lotnictwo stało się bezpieczne, a ludzie mają do nas większe zaufanie. Przestrzeń jest stworzona dla człowieka. Ale każde wejście pilota do samolotu odbywa się z uwagą. Jej brak świadczy o dyletanctwie. Trzeba przygotować się do lotu, zanalizować trasę, ocenić warunki meteorologiczne: turbulencje, burze i inne zjawiska. I trzeba szczęśliwie wylądować.
 



W oczekiwaniu na start w Londynie

– Był Pan związany z Częstochową. Jak długo? Czy tam właśnie sięgają Pańskie korzenie?

– Szkołę średnią skończyłem we Wrocławiu. A że rodzice mieszkali w Kłobucku koło Częstochowy, związałem się z najbliższym Aeroklubem Częstochowskim. Już od 1972 roku. W 1977 roku rozpocząłem w nim pracę i – na różnych stanowiskach – przepracowałem tam 20 lat. Ten czas to był okres pięknego rozwoju sportu lotniczego, wspaniałych przeżyć, sukcesy Włodka Skalika, Marcina Białka, Pawła Matyi, Andrzeja Nowaka, Mariusza Tajchmana. Z nich wszystkich zawodniczo ostał się Janusz Darocha, najbardziej doświadczony i najbardziej wytrwały.

Cały czas czuję się związany z Aeroklubem Częstochowskim, choć – ze względu na pracę zawodową, trenowanie samolotowej kadry narodowej – rzadko tam bywam. Przeniosłem się pod Warszawę, żeby mieć bliżej do pracy. Zdecydowałem o tym, kiedy podczas kolejnego męczącego dojazdu do pracy rozbiłem samochód.

– Ma Pan dwóch synów. Obaj są pilotami tak jak Pan. Wpłynął Pan na ich wybór?

– Nigdy ich do tego nie namawiałem. Po Michale od początku było widać, że interesuje go lotnictwo. Musiał wstawać o piątej rano. Dojeżdżał dwoma autobusami z ul. Orkana w Częstochowie, gdzie mieszkaliśmy, do Rędzin i trzy kilometry przemierzał na piechotę na lotnisko w Rudnikach. Tak było przez trzy lata jego edukacji lotniczej. Chciał realizować swoje marzenia lotnicze. Dopiero później zacząłem mu pomagać w transporcie. Jest teraz zawodowym pilotem. Pracuje w LOT-cie. A lotnictwo sportowe zawsze bardzo go pociągało. Drugi syn – Paweł przez 15 lat grał w piłkę nożną, a lotnictwem wcale się nie interesował. Trenował w klubie sportowym, najpierw w Częstochowie, później w Warszawie. Skończył Akademię Wychowania Fizycznego. Do piłki nożnej jednak się rozczarował. Zobaczył, jakimi prawami się rządzi. I w pewnym momencie powiedział mi: „Tata, chciałbym polatać.” Jest bardzo pracowity, systematyczny. Nie traci żadnego lotu. Zdaje sobie sprawę, że to kosztuje. Przygotowuje się rzetelnie do zawodów. Choć późno zaczął latanie, dobrze, że późno niż wcale. Doszedł do tego jednak sam. Nigdy nie padło z mojej strony: „Jak to? Chcesz grać w piłkę nożną?” Nie było protestów. Teraz poważnie traktuje latanie. Będzie z niego przyszłość.

– Czy Pan też od kogoś zaraził się pasją lotnictwa? Jak to wyglądało?

– W klasie podstawowej na lekcji fizyki uczyłem się o silnikach odrzutowych. To podziałało na moją wyobraźnię. Mieliśmy fajnego kierownika szkoły i to właśnie on widząc moje zainteresowania zachęcił mnie do dalszej edukacji w Lotniczych Zakładach Naukowych we Wrocławiu. Choć ta szkoła trochę mało wspólnego miała z lataniem, zajmowaliśmy się napędami hydraulicznymi i pneumatycznymi, ale zainteresowanie pozostało. Trafiłem do Aeroklubu Częstochowskiego. Tu dużą rolę odegrał jego ówczesny dyrektor Andrzej Tajchman, który bez problemu mnie przyjął, nadzorował szkolenie. Świetnie pracował z młodzieżą. Moim idolem był Bolesław Zoń, pilot wojskowy, który latał na MIG-ach 21, instruktor szybowcowy. Latał zresztą na wszystkim: samolotach, szybowcach, śmigłowcach, odrzutowcach. Stykałem się z nim na różnych etapach szkolenia. Był znakomitym instruktorem i ciepłym człowiekiem. Dużo z nami rozmawiał. „Gdzie chcesz iść? Do Dęblina?” dopytywał. „Tylko nie idź do Dęblina!” zakazał. Całe swoje życie poświęcił lotnictwu.

Świetną postacią był ówczesny szef wyszkolenia Zbigniew Kulej. Pamiętam, jak go kiedyś zapytałem: „Panie Zbyszku, jak pan sądzi, czy ja bym się nadawał do szkolenia samolotowego?” a on na to: „Jak to, to ty jeszcze badań nie masz?” Wsiadłem na motocykl MZ-tkę i ruszyłem z kopyta do Wrocławia do ośrodka badań lotniczo-lekarskich. Badania zrobiłem w ciągu jednego dnia i od razu w te same wakacje zaczęliśmy szkolenie. To byli wspaniali ludzie: otwarci, serdeczni, kochający lotnictwo. 

– Pamięta Pan swój pierwszy samodzielny lot i pierwsze loty synów?


– Mój pierwszy samodzielny lot odbył się 22 lipca 1972 roku na szybowcu Czapla. Szkolił mnie Andrzej Kusiński, który później po latach szkolił podstawowo mojego syna Michała. Miał bardzo fajne podejście do młodzieży. Wypuszczał mnie do lotu samodzielnego Andrzej Tajchman. Poleciałem za wyciągarką. Coś tam zacząłem sobie śpiewać ze szczęścia. Nikt koło mnie nie siedział. Byłem sam w przestrzeni, zawieszony w powietrzu. Pełna radość, niesamowita satysfakcja, poczucie wolności. Mogłem lecieć jak ptak, gdzie chcę.

Na pierwszym locie ani jednego, ani drugiego syna nie byłem. Uznałem, że nie można ich stresować. Bałem się, że za bardzo będą się starać, będą chcieli coś zrobić za dobrze, a to przyniesie odwrotny efekt. A poza tym pierwszy lot to ich przeżycie, bardzo osobiste, wręcz intymne. Ale teraz wielokrotnie latamy razem. Przekazuję im swoje uwagi.

– Czy w powietrzu przeżył Pan jakieś trudne chwile, pełne napięcia?

– Zdarzały się trudne rzeczy, kiedy na przykład podczas szkolenia podstawowego samolot wleciał w korkociąg i nie mógł z niego wyjść. Później też nie raz były pełne adrenaliny sytuacje, kiedy któryś z uczniów nie mógł czegoś zrobić w powietrzu, tracił głowę, wpadał w panikę i trzeba było przejąć za niego stery, pokazać mu, jak można przezwyciężyć strach. Choć ci wszyscy, z którymi były takie problemy w powietrzu, potem doskonale sobie radzili z lataniem. Są przykładem, że warto walczyć z przeciwnościami u drugiej osoby. Kiedy się je udało pokonać, satysfakcję z tego miał i początkujący pilot, i szkoleniowcy.

Zdarzają się stresujące momenty podczas trudnych warunków atmosferycznych, kiedy nie ma wyjścia i po prostu trzeba dolecieć. Tak np. było podczas gwałtownych burz na terenie Polski, kiedy wiatr łamał drzewa jak zapałki i niszczył domy. Lecieliśmy wtedy samolotem pasażerskim z Wiednia do Warszawy. Dwukrotnie próbowaliśmy wylądować, ale nie mogliśmy przebić się przez tę burzę. Pasażerowie widzieli, co się dzieje, bo samolot podczas turbulencji zachowuje się bardzo nieprzyjemnie. W końcu wylądowaliśmy bezpiecznie w Gdańsku, a pasażerowie przyszli nam osobiście podziękować za lot i jego szczęśliwy finał. To była dla nas największa satysfakcja.

– Który moment w powietrzu, jaki lot wspomina Pan jako najpiękniejszy, czy może jako szczególnie wyjątkowy?

– Takich wspaniałych chwil było bardzo dużo. Kiedy jest piękna pogoda, leci się bardzo wysoko i podziwia urokliwe krajobrazy np. nad Alpami. Aż dech zapiera w piersiach. Kiedyś tak leciałem nad Alpami i myślę sobie: „Boże, ileż tych gór jest?” A cóż to jest w porównaniu z całym kontynentem Euroazjatyckim. Przepiękne są pustynie czy piramidy doskonale widoczne z góry. Widzieliśmy w nocy zorzę polarną w postaci słupów krystalicznych w białym kolorze przechodzącym w kolor zielono-różowo-niebieski. Zachwycają zachody słońca między chmurami czy nad chmurami. Nie da się tego opisać słowami. Człowiek ma satysfakcję, że może to oglądać.

 

– Marzy mi się, żeby wznieść się na Spitfire – słynnym brytyjskim myśliwcu z czasów II wojny – wyznaje Andrzej Osowski



– Jakie jest Pana lotnicze marzenie? Czy może je Pan już zrealizował?

– Mam takie swoje marzenie, żeby wznieść się na Spitfire – brytyjskim myśliwcu, jednym z najsłynniejszych używanych podczas II wojny światowej, na którym walczyli również Polacy m.in. Stanisław Skalski – as myśliwski okresu II wojny światowej. Są ponoć jego wersje dwuosobowe. To samolot przepiękny pilotażowo, który leci bardzo płynnie. Chciałbym zasiąść za jego sterami i poczuć ten klimat, kiedy nasi Polacy na nim latali, walczyli i zwyciężali.

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Wioletta Gradek-Konieczna
Aeroklub Częstochowski

 

 

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony