Przejdź do treści
Robert Zawada
Źródło artykułu

Skrzydlate marzenie

Kim zostaniesz, gdy dorośniesz? Na to pytanie chyba każdy z nas próbował kiedyś odpowiedzieć. Jednym przychodziło to z łatwością, innym zajmowało dłuższą chwilę. Niektórzy potrzebowali czasu, by etapami móc realizować swoją prawdziwą pasję. Tak było w przypadku Roberta Zawady, który już jako nastolatek postanowił na stałe związać się z lotnictwem. Pilot szybowcowy, samolotowy, śmigłowcowy, instruktor, oblatywacz. Rodowity świdniczanin dla którego nasze miasto to coś znacznie więcej niż podróż do wspomnień z dawnych lat. Bo to właśnie tu, w Świdniku wszystko się zaczęło.

- Rzeczywiście fakt, że dorastałem wśród odgłosów lotniczych silników, widoków kręcących się wirników oraz zapachu samolotowego paliwa bez wątpienia spowodował, że zostałem pilotem.

- Marzenie od dziecka?

- Przyszło trochę później. Co innego interesować się lotnictwem, lubić spoglądać w niebo, kiedy słyszymy odgłos samolotu czy śmigłowca, a podjąć decyzję o byciu pilotem. U mnie to przyszło dopiero pod koniec szkoły podstawowej. Wtedy zdecydowałem się spróbować dostać do Liceum Lotniczego w Dęblinie. Wówczas na jedno miejsce było 22 kandydatów, co wcale mnie nie zniechęciło, a wręcz przeciwnie, bardziej zmotywowało. Pamiętam, że nauczycielka od j. polskiego odradzała mi wybór takiej przyszłości twierdząc, że zmarnuję swój talent humanistyczny.

- A jak na tę decyzję zareagowali rodzice?


- Bardzo mnie wspierali, chociaż widziałem, że matczyne serce słabo znosi perspektywę rozstania na co najmniej cztery lata. Jak się później okazało, ta rozłąka trwała nie 4 a prawie 35 lat. Lotnictwo zabrało mnie rodzicom na większość życia. Żadne z nich nigdy jednak nie powiedziało, że dokonałem złego wyboru.

- Miewał Pan wtedy chwile zwątpienia lub myślał o zmianie zawodu?

- Oczywiście. Szczególnie w sytuacjach, kiedy tego latania było mało, a to w lotnictwie wojskowym zdarzało się bardzo często, ale także wtedy, gdy trudno było mi opanować jakieś nowe elementy lotniczego rzemiosła. Nie było jednak planu B. Zaciskałem zęby i realizowałem cele. Od razu po zakończeniu studiów w Szkole Orląt, dokładnie w 1990 roku, trafiłem do Marynarki Wojennej. Najpierw do Darłowa, gdzie latałem na śmigłowcach Mi-14, w wersji ratowniczej oraz w wersji do poszukiwania i zwalczania okrętów podwodnych, potem przyszedł czas na Gdynię. Tam dowodziłem Kluczem (formacja w lotnictwie - przyp. red.) nowo stworzonego lotnictwa pokładowego. Byłem pierwszym dowódcą, ale także pilotem, instruktorem i oblatywaczem śmigłowców SH-2 G „Superseasprite”. To było trudne latanie - lądowanie na malutkim pokładzie okrętu, miesiące poza domem, dosłownie jak marynarz. Opowiadam o tym i o wielu innych historiach, w mojej książce „Związane skrzydła”. Zainteresowanych zachęcam do przeczytania.

- Kolejnym punktem był wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Jako pierwszy polski pilot wojskowy wyszkolił się Pan na śmigłowcach pokładowych.

- Polska Marynarka Wojenna otrzymała w darze od Amerykanów dwa okręty typu Oliver Hazard Perry. Jednym z elementów jego wyposażenia są stacjonujące na nim śmigłowce, tzw. oczy i uszy jednostki. Zakupiliśmy 4 maszyny SH-2G i przypadł mi zaszczyt być wyznaczonym do wyjazdu, do USA na szkolenie. Poleciały tam dwie załogi (czterech pilotów i dwóch nawigatorów). Poza Polską i USA takie śmigłowce posiadała jeszcze Nowa Zelandia i Egipt. Szkolenie powinno trwać minimum sześć miesięcy. My jednak, ze względu na oszczędności, musieliśmy się wyszkolić w trzy miesiące! Na pytanie „dlaczego nie dłużej”, odpowiadano Amerykanom, że polscy piloci są tak świetni, że więcej im nie potrzeba. I tak, w niecałe 4 miesiące, wyszkoliłem się do poziomu instruktora i oblatywacza, chociaż wcale nie czułem się tak pewnie, jakbym sobie tego życzył. Po powrocie do kraju wraz z kolegami tworzyłem całą strukturę polskiego lotnictwa pokładowego. Trzeba było zrobić wszystko od początku. Napisać programy szkolenia, instrukcje, współpracować i uczyć lotnictwa marynarzy na okręcie, szkolić pilotów, wypływać w rejsy. Mnóstwo roboty. W swojej karierze latałem też na szybowcach, samolotach aeroklubowych typu PZL-110. Zlin-42, Wilga, śmigłowcach Mi-14, Mi-2, Mi- 8, Mi-17 i SH-2G.

- Które z nich zrobiły na Panu największe wrażenie?

- Zdecydowanie statki powietrzne, którymi udało mi się polatać kilka razy nie zawodowo. Często na ćwiczeniach zagranicznych wymienialiśmy się w załogach i była okazja poznać możliwości sprzętu zachodniego. Było to zawsze świetne przeżycie. Pilot to tak naprawdę wieczny mały chłopiec, tylko cieszący się większą zabawką. Powinien jednak być rozsądny. Ktoś powie, że odważny, ale źle pojęta odwaga nie raz doprowadziła do wielu katastrof.

- W 2006 roku, pracując w zawodzie, wzbił się Pan w powietrze po raz ostatni. Nie tęskni Pan za lataniem?

- Tęsknię, ale nie na tyle, żeby poświęcać mu więcej czasu niż rodzinie. Kiedyś było na odwrót. Dojrzałem do tego, aby te proporcje odwrócić.

- Nadal pozostaje Pan wierny pasji. Obecnie jako ekspert Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, konsultant sejmowej komisji ds. personelu, a także organizator pokazów i festiwali lotniczych.

- Na stałe pracuję dla dużego, zachodniego przewoźnika lotniczego. Pozostałe zajęcia są dodatkowymi. Traktuję je bardziej jako hobby, nowe wyzwania dające radość z możliwości pomocy. Wielokrotnie uczestniczyłem w pokazach lotniczych jako pilot, widz, a ostatnio w roli organizatora. Zdecydował o tym przypadek, ale od tamtej pory dobrze się w tym odnajduję. Zebrałem najlepszych ludzi w branży, razem tworzymy świetny zespół, który pomaga w organizowaniu pokazów w całej Polsce.

- W czerwcu również w Świdniku…


- Od razu pomyślałem sobie - nareszcie! - Świdnik potrzebuje takiej imprezy. Brawo za pomysł. Kiedy po kilku miesiącach poproszono mnie o pomoc w zorganizowaniu części lotniczej, nie od razu się zgodziłem. Proszę mi wierzyć, że profesjonalne stworzenie takiego widowiska, bezpiecznego i efektownego, wymaga dokładnego przemyślenia, czy na pewno się uda. Wspólnie z zespołem stwierdziliśmy, że tak, a teraz robimy wszystko, aby tak się stało. Przyznaję też, że kierowałem się sympatią do tego miasta. Od lat mieszkam w Gdańsku, ale zawsze z sentymentem chodzę po świdnickich ulicach.


Czytaj również:
Swidnik Air Festival

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony