Piloci z 33.BLTr o polskich Herculesach i podróżach dookoła świata
Pilotujemy jednen z najbardziej rozpoznawalnych samolotów na świecie, samolot legendę. Latanie „grubym” to wielka przyjemność – mówi kpt. pil. Tomasz Sokołowski z 33 Bazy Lotnictwa Transportowego. Herculesy C-130, największe transportowce w naszej flocie, od dekady latają z biało-czerwoną szachownicą. W powietrzu spędziły już przeszło 10 tysięcy godzin.
Co Hercules potrafi? – Łatwiej chyba powiedzieć, czego nie – żartuje kpt. pil. Tomasz Sokołowski, dowódca załogi C-130 z 33 Bazy Lotnictwa Transportowego w Powidzu. – To samolot multifunkcyjny. „Gruby” nie tylko lata z punktu A do B, nie tylko wykonuje loty logistyczne, przewożąc ludzi i różnego rodzaju wyposażenie. Świetnie radzi sobie także w działaniach taktycznych, w lądowaniu na niewielkich pasach w środku lasu czy w górach. To mocny, solidny sprzęt – dodaje oficer.
Na pokładzie Herculesów przez ostatnie 10 lat podróżowało tysiące żołnierzy, przewieziono nimi tony ładunków. Maszyny przez dekadę przemierzyły ponad 10 tys. km, lądując w najdalszych zakątkach świata – od Alaski, przez Stany Zjednoczone, całą Europę, Islandię, Skandynawię aż po Republikę Środkowoafrykańską i Nepal. – Na pokładzie mieliśmy wyjątkowe ładunki. Przewieźliśmy np. z Afganistanu do Polski zabytkowy czołg Renault FT-17, a podczas wizyty papieża w Polsce transportowaliśmy z Armenii papamobile. Do Afryki, przy okazji zaopatrywania naszego kontyngentu, zawieźliśmy także piec chlebowy, a nawet „żywą” choinkę dla pełniącego tam posługę polskiego księdza – opowiada kpt. Sokołowski. Kapitan Herculesami lata od 2010 roku. Za sterami C-130 spędził ok. 2100 godzin, a jego życiowy nalot to 2850 godzin.
Hercules da się kochać
Kpt. pil. Tomasz Kozłowski, dowódca załogi C-130 z powidzkiej 33 Bazy, przyznaje, że pierwszego lotu Herculesem nigdy nie zapomni. – Samolot, który waży ponad 70 ton, porusza się z niesamowitym wdziękiem. Jest bardzo manewrowy. Przekonałem się o tym, gdy przyszło mi wylądować na świeżo przygotowanej nawierzchni, na niewielkiej przecince w lesie – opisuje pilot. – Ale moc tej maszyny tak naprawdę doceniłem, gdy w 2012 roku polecieliśmy na ćwiczenie „Red Flag” na Alaskę. W powietrzu było jednocześnie aż 40 samolotów – myśliwców i transportowców. Tuż przed zrzutem ładunku dosłownie grzały nam się radia. Korespondencję prowadziliśmy przez trzy odbiorniki, do tego trzeba było manewrować samolotem i szykować się do zrzutu tary desantowej – wspomina. Kpt. Kozłowski przyznaje, że nie wszystkim udało się wykonać zadanie przy takim obciążeniu i w takim reżimie czasowym. Wycofał się wtedy np. amerykański C-17. – Oj, nie było lekko. Ale po lotach podszedł do nas pilot, który w czasie ćwiczenia odgrywał rolę agresora, i pogratulował nam wykonanego zadania – opowiada kpt. Kozłowski, pilot, który w powietrzu spędził 2400 godzin, z tego 2010 na Herculesie.
Czy Hercules da się lubić? – Da się go kochać – mówią zgodnie lotnicy. – Mimo jego wieku i usterkowości latamy dużo i w różne miejsca. Ta maszyna wiele wybacza. Została zaprojektowana jako toporna i wytrzymała i co by się nie działo, ma lecieć. I tak właśnie jest. Czasami myślę, że Hercules to zaprzeczenie praw mechaniki i aerodynamiki – dodaje z uśmiechem kpt. Sokołowski. Oficer pilotował Herculesa m.in. podczas lotów z pomocą humanitarną do Nepalu, gdzie ucierpieli ludzie po trzęsieniu ziemi. Zawieźli tam w sumie 20 ton ładunków. – Bazowaliśmy w New Delhi, a lataliśmy do Katmandu. To było coś! Niezapomniane widoki, piękne Himalaje, a z drugiej strony wysokie temperatury i znikome osiągi samolotu. Ale daliśmy radę – mówi kpt. Sokołowski.
Piloci systematycznie uczestniczą w krajowych i zagranicznych szkoleniach, m.in. z Amerykanami w ramach rotacji komponentu Aviation Detachment, ale także podczas szkoleń taktycznych organizowanych przez Europejską Agencję Lotnictwa Taktycznego. Ćwiczą lądowania na przygodnych pasach startowych, taktyczne podejścia do lądowania i szybkie starty. Latają nisko, zaledwie 100 m nad górami. – Latamy w specyficzne miejsca. Na przykład na potrzeby wojsk specjalnych byliśmy na Islandii i w różnych rejonach Skandynawii. W Szwecji, Norwegii, Finlandii zderzyliśmy się z trudnymi warunkami atmosferycznymi – wspomina „Sokół”. – Trafiliśmy raz na tak straszną zimę, że nie było w ogóle widać lotniska, a my musieliśmy wylądować i kołować – dodaje.
Piloci z 33 Bazy przypominają jeszcze jedną historię. Kilka lat temu zgodnie z decyzją przełożonych polecieli zimą do Kazachstanu, by pomóc repatriantom przewieźć ich dobytek. – Poleciał jeden samolot i dwie załogi. Było tak zimno, że baliśmy się, że maszyny nam zamarzną. Na miejscu okazało się, że musimy sami, gołymi rękami, wsadzić na pakę kilka ton dobytku tych ludzi – mówią.
Amerykański staruszek
Decyzja o wprowadzeniu do polskiej floty pięciu niemłodych, bo wyprodukowanych w 1970 roku, Herculesów była mocno krytykowana przez cywilnych specjalistów. Wojskowi przekonywali jednak, że ze względu na udział Polski w misjach zagranicznych kolejne samoloty transportowe są po prostu niezbędne. Mieliśmy już co prawda małe samoloty transportowe M-28 Bryza oraz średnie Casa C-295 M, ale te maszyny mają znacznie mniejszy zasięg i możliwości przewozowe. Obecnie Herculesy są filarem naszego lotnictwa transportowego.
(fot. Piotr Łysakowski)
Polska zamówiła pięć transportowców w ramach programu FMF (Foreign Military Financing) z zapasów sił powietrznych Stanów Zjednoczonych. Jeszcze w USA maszyny przeszły remont i modernizację techniczną. Wymieniono w nich m.in. część łączącą kadłub i skrzydła, kokpit analogowy zastąpiono analogowo-cyfrowym (glass cockpit). Wyposażono je też w nowoczesne radiostacje, umożliwiające sprawne poruszanie się w międzynarodowej przestrzeni powietrznej. Już w Polsce, podczas głównego przeglądu, który wykonywany jest co pięć lat, maszyny dostają nowy, mocniejszy silnik.
Pierwszy egzemplarz amerykańskiej, czterosilnikowej maszyny przyleciał do Polski 24 marca 2009 roku. Ostatni, piąty, wylądował w 33 Bazie Lotnictwa Transportowego w Powidzu w lipcu 2012 roku. Początkowo, ze względu na opóźnienia w dostawach tych maszyn, polskie siły powietrzne eksploatowały jeszcze trzy inne Herculesy wypożyczone od USA (jeden z nich został w Powidzu i służy do szkolenia naziemnego).
Piloci przyznają, że eksploatacja samolotów w początkowym okresie pozostawiała wiele do życzenia. W ciągu dwóch lat od lądowania pierwszego transportowca nalot na C-130E wynosił zaledwie 947 godzin. Jeden z samolotów długo stał w hangarze i wymagał ciągłych napraw, m.in. dlatego maszyna została ironicznie nazwana queen (od queen of hangar). W nawiązaniu do przezwiska na boku samolotu pojawił się też rysunek kobiety z napisem „Queen”. Na innym egzemplarzu też znalazł się wizerunek kobiety. Wiąże się to podobno z historią pewnego amerykańskiego technika pokładowego. Jego wielką miłością była „Charlene” i właśnie takie imię nosi maszyna. Kolejny samolot ma namalowaną kobrę, piloci mają jednak nadzieję, że niedługo ona zniknie, bo nie podoba im się ta grafika. Ostatni z ozdobionych Herculesów, który również początkowo zawodził, dostał imię „Dreamliner”. Jest to nawiązanie do pasażerskiego samolotu, w którym także występowały usterki techniczne.
Na pokład jednego Herculesa jednorazowo może wsiąść 92 pasażerów lub 64 spadochroniarzy. Maszyna może przewieźć aż 20 ton ładunku na odległość do 4 tys. km. Do samolotu wejdą pojazdy, np. hummery, honkery i ciężarówki, a także agregaty prądotwórcze i silniki innych samolotów. Hercules C-130 to czterosilnikowiec, który może latać w każdych warunkach atmosferycznych. Masa startowa przekracza 70 ton. Maszyna zaprojektowana została dla amerykańskich sił powietrznych. Produkowana jest od 1956 roku w różnych wersjach. Samoloty trafiły do wyposażenia ponad 50 krajów.
Magdalena Kowalska-Sendek
Komentarze