Na skrzydłach wspomnień
Pułkownik Jan Jąkała znał większość asów polskiego lotnictwa wojskowego z okresu wojny. Przyjaźnił się ze Stanisławem Skalskim, Tadeuszem Górą, Johnem Benettem, czyli Janem Książczykiem. Ma na ich temat wiele wspomnień, które składają się na legendę polskiego lotnictwa. Mieszka w Warszawie, ale nie zapomina o kolegach, którzy mieli związki ze Świdnikiem.
– Z Tadziem Górą lataliśmy 13 lat w Wyższej Szkole Pilotów w Modlinie. Wiąże się z nim przygoda, która pozostanie jako niezapomniana anegdota. Pewnego dnia wystartował Migiem-19 do lotu szkoleniowego w towarzystwie dwóch innych maszyn. Tuż po starcie obcięło mu oba silniki. Po chwili zobaczyliśmy za lotniskiem potężną chmurę kurzu. Wszyscy byli przekonani, że skutki wypadku będą tragiczne. Tymczasem Góra bezpiecznie wylądował, wysiadł z samolotu, usiadł na skrzydle, zapalił papierosa i czekał na wóz awaryjny. Widać czekanie mu się znudziło, bo wszedł do kabiny, włączył radiostację, połączył się z kierownikiem lotów i pyta: To kiedy po mnie przyjedziecie?
Kierownik odpowiada: Nie przeszkadzaj, ja tu mam ważniejszą sprawę.
– Jaką ważniejszą?
– A kto ty jesteś?
– No Góra przecież
– Góra? To ty żyjesz?!...
I wysłali po niego wóz awaryjny.
Ze Wschodu i Zachodu
Druga połowa lat 50. była czasem politycznej odwilży i powrotu do kraju wielu polskich lotników walczących w Bitwie o Anglię. Duża część z nich zasiliła szeregi lotnictwa wojskowego dołączając do kolegów, którzy szkolili się już na sprzęcie rosyjskim. Z więzienia wypuszczono najsłynniejszego asa, Stanisława Skalskiego.
John Benett wrócił do kraju dopiero w 2005 roku i osiadł w Piotrkowie Trybunalskim. Tym, który wprowadzał go na powrót do środowiska pilotów wojskowych, był Jan Jąkała.
Przed wojną Bennett zdobył w ciągu jednego roku uprawnienia szybowcowe i samolotowe, co było rzeczą bez precedensu, świadczącą o jego wybitnym, lotniczym talencie.
Pierwszą licencję uzyskał w Ustianowej, uprawnienia pilota samolotowego w świdnickiej szkole Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Była to bardzo prężna organizacja paramilitarna, która wykształciła wielu pilotów, nie tylko w Świdniku.
Według pułkownika nieprawdą jest, że latanie stało się powszechne dopiero po wojnie. Jan Jąkała wspomina Skalskiego, który mówił: Jak tylko spotkało się kilku fanatyków latania, okoliczny właściciel ziemski udostępniał kawał łąki i latało się, na czym się dało. Lotnicy otoczeni byli powszechnym szacunkiem. Kiedy Tadeusz Góra wylądował, po swoim historycznym locie w Solecznikach, natychmiast został zaproszony na obiad i przyjęty przez hrabiego.
Budowniczy Świdnika
– Był rok 1951. Jako podchorążowie dęblińskiej Szkoły Orląt ćwiczyliśmy na lotnisku w Świdniku. Start mieliśmy w kierunku na tory. Pierwszy hangar był dopiero w budowie. Poza trenowaniem pilotażu, byliśmy wykorzystywani do rozładunku materiałów budowlanych. W ten sposób przyczyniłem się do powstania fabryki – opowiada J. Jąkała.
Czy to z racji wciąż bardzo żywego umysłu, czy ogromu wiedzy historycznej, opowieść pułkownika porusza setki wątków na raz: – Przypominam sobie historię porucznika Hieronima Dudwała w czasie kampanii francuskiej 1940 roku. Polecieli kluczem – dwóch Francuzów i dwóch Polaków na grupę messerschmittów. Zorientowawszy się, że szanse na powodzenie akcji są mizerne, Francuzi po prostu uciekli. Dudwał został zestrzelony, a drugi polski pilot wrócił na lotnisko. Kiedy wylądował, Francuzi już wychodzili z kasyna, z lekka podpici. Polscy piloci cieszyli się u aliantów opinią wyjątkowych. Kiedy o tym myślę, nabieram przekonania, że nie wynikało to z racji lepszego wyszkolenia, lecz raczej pierwiastka wariactwa, który mamy we krwi. Do tego dochodzi patriotyzm. Mieszanka obu cech sprawiała, że polski pilot nigdy nie kalkulował swoich szans przed podjęciem walki. To stanowiło o naszej przewadze.
Piat’ sutok i pochwała
Płk Jąkała ma swoisty sentyment do Rosjan. Pamięta, jak w 1944 roku, z czołgów, które przepędzały Niemców, wychodzili po walce dziewiętnastoletni chłopcy. Jego pierwszymi dowódcami w Modlinie byli również Rosjanie, doświadczeni, frontowi piloci.
– Startowałem z Modlina. Była zima, leciałem w kierunku Łodzi. Pogoda była coraz gorsza. Wreszcie, między Kutnem i Łodzią, wpadłem w taką śnieżycę, że doszedłem do wniosku, że nie da się już dalej lecieć. Postanowiłem wylądować na aeroklubowym lotnisku. Utwardzony pas miał tam 700 metrów długości, a mój Mig potrzebował dwóch kilometrów. Wypadło kończyć lądowanie w trawie. Na drugi dzień przyleciał Rosjanin. Od razu dostałem zdrowy ochrzan i pięć dni odsiadki. Potem pyta, jak mam zamiar wystartować. Sposób miałem obmyślony już wcześniej. Wytłumaczyłem mu łażąc po lotnisku i chyba nieźle wymęczyłem, bo darował mi karę, a dał pochwałę – śmieje się pułkownik Jąkała.
Jan Mazur
Komentarze