Przejdź do treści
Źródło artykułu

Doświadczyłem, przeżyłem, opisałem: "Szczęście w nieszczęściu, czyli historia pewnego lotu..."

Poniżej publikujemy kolejny artykuł z cyklu "Doświadczyłem, przeżyłem, opisałem" zatytułowany "Szczęście w nieszczęściu czyli historia pewnego lotu..." , który otrzymaliśmy od jednego z naszych Czytelników.


„Po zatankowaniu samolotu i podgrzaniu silnika wykołowałem samolotem przed pas, do miejsca wyczekiwania. W tym czasie drugi samolot, z którym miałem latać, był już nad lotniskiem. Zająłem pas i dałem pełny gaz. Samolot sprawnie uniósł ogon i po kilkudziesięciu metrach byłem w powietrzu. W tym czasie druga maszyna leciała nade mną jakieś pięćdziesiąt metrów wyżej. I nagle, kiedy byłem na wysokości około czterdziestu metrów, silnik mojego samolotu zaczął tracić moc. Błyskawicznie przebiegłem oczami po wskaźnikach i kranie paliwa. Wszystko było  w porządku z wyjątkiem obrotomierza. Odruchowo wyciągnąłem ssanie i wykonałem kilka ruchów dźwignią gazu. Nic to nie pomogło i silnik się zatrzymał.

Mój mózg zaczął pracować z ogromną szybkością. Po pierwsze musiałem zabezpieczyć prędkość, więc skierowałem nos samolotu lekko w dół. Nie mogłem wracać na lotnisko, chociaż kusiło jak licho, ale kilku kolegów tego nie przeżyło… Przede mną były domy, linia elektryczna, poprzeczne miedze na wąskich pólkach, drzewa i staw. Pomyślałem, że staw będzie najlepszy, bo zbiornik miałem pełny, więc w razie pożaru spróbuję dać nura do wody. Staw był obrośnięty wysoką na ponad dwa metry trzciną. Wysokości starczało na wykonanie dwóch zakrętów po dziewięćdziesiąt stopni, więc podszedłem do lądowania. Wykonałem perfekcyjnie wytrzymanie i doprowadzając samolot do minimalnej prędkości przepadłem w trzciny. Horyzont zginął za trzciną, a samolot grzązł lewym kołem w mule i stawał na nosie, nieuchronnie zmierzając do kapotażu. Tuż przed osiągnięciem pionu stracił jednak nagle energię… i jego ogon miękko opadł w dół.

Iskrowniki wyłączyłem jeszcze w powietrzu, więc groźby pożaru nie było. Nade mną krążył drugi samolot i widać było, jak jego pilot bardzo się denerwuje. Wyszedłem z kabiny, zrobiłem chlup do wody z mułem i machnąłem, dając mu znać, że żyję i wszystko jest w porządku. Kilka minut później zjawiło się Pogotowie Ratunkowe, a tuż po nim Policja. Od lekarza dostałem zastrzyk na uspokojenie, a od Policji balonik do dmuchania. Wynik był oczywiście zerowy, więc chłopaki spisali tylko moje dane z licencji. Strażacy wraz z chłopakami przysłanymi z lotniska wyciągnęli samolot z trzciny i przenieśli na rękach do hangaru. Na pierwszy rzut oka straty wbrew pozorom były niewielkie. Złamana lewa goleń podwozia samolotu, lekko uszkodzona maska i śmigło.     

Drugi pilot ucieszony, że żyje, zaproponował mi lot na odstresowanie na jego nowym, pięknym skrzydle, na co z ochotą przystałem. Założyłem PPG na plecy i dałem pełny gaz. Skrzydło posłusznie wyszło w powietrze i wystartowałem. Zrobiłem parę „fikołków” w powietrzu i poleciałem zobaczyć miejsce swojego awaryjnego lądowania. Z przyjemnością stwierdziłem, że był to najlepszy i chyba jedyny wariant lądowania awaryjnego. Po piętnastu minutach wylądowałem i znów miałem wielka ochotę na latanie.

Następnego dnia przyjechałem z mechanikiem na lotnisko, żeby sprawdzić geometrię samolotu. Była nienaruszona! Zdemontowaliśmy więc skrzydła i samolot ruszył do naszej kwatery. Tam wyczyściliśmy z błota silnik i przeprowadzili próbę. Wtedy mechanik stwierdził, że silnik przestał  pracować z powodu braku paliwa! Ale jak to było możliwe, skoro bak był pełny? Ze zdjętego z gaźnika przewodu nie ciekła benzyna, mimo prawidłowej pracy pompy. Podaliśmy ciśnienie w drugą stronę, do zbiornika. Po chwili paliwo strugą o dużym ciśnieniu wyleciało z przewodu. Sprawa była jasna. Coś przytkało przewód paliwowy. Rozebraliśmy zbiornik i znaleźli przyczynę.

Stanowiły ją cztery małe, o średnicy czterech do pięciu milimetrów koreczki silikonowe, które pozostały po montowaniu wskaźnika paliwa. Jeden z koreczków został podessany do przewodu paliwowego i hermetycznie odciął dopływ paliwa. Tak to po raz kolejny okazało się, że diabeł tkwi w szczegółach. Takie małe „nic” mogło spowodować wypadek z najcięższymi skutkami, tak, że tylko zimna krew i opanowanie pozwoliły mi uratować tyłek i samolot, który po małej naprawie znów  lata, ciesząc oczy widzów podczas pokazów.


Dziękujemy wszystkim za dotychczasowe zgłoszenia. Są one ważnym elementem budowania bezpieczeństwa lotniczego i umożliwiają uczenie się na błędach popełnianych przez innych. Doceniając trud włożony w napisanie artykułu, osoby, których teksty zostaną opublikowane na naszym portalu, będą honorowane specjalną koszulką „Aviation Safety Promoter”.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony