Blog Piotra Lipińskiego - Dzień jak co dzień... w powietrzu: Uwielbiam swoją pracę...
I znów tyle czasu bez wpisu... po prostu wstyd! Tym bardziej, że bardzo regularnie znajomi i nieznajomi pytają się kiedy coś się pojawi. Często jestem zdziwiony, że tyle osób z tak różnych stron to czyta... jest mi nie tylko miło, ale wręcz czuję coś w rodzaju zobowiązania i dziękuję za słowa wsparcia aby blog był kontynuowany. Teraz znów mam nadzieję, że wpisy będą częstsze. Dużo częstsze. Tylko znaleźć trochę więcej czasu...
A czas leci i wydaje mi się, że nie z prędkością przelotowa 737 (od M 0.76 do M 0.81), ale bardziej z prędkością SR-71 Blackbird czyli M 3+. Od ostatniego wpisu na świecie pojawiły się kolejne dzieci, z powrotem latałem w Indiach, a zeszłe lato zamiast w WAW przelatałem w KTW. Było też dużo różnych pobytów i bardzo dużo przebazowań lądem, morzem i powietrzem. Było "małe" latanie Stearmanem, jak i pierwszy raz za sterami wiatrakowca. Fajny symulator 737, jak i wiele szkoleń. Nowi znajomi spotykani przypadkiem, jak i brak czasu aby zobaczyć się ze starymi. Jednym słowem życie. I gdzie tu zacząć?
Patrząc się po załogach lata coraz więcej młodych osób. Daty urodzenia nie kłamią - latam dłużej niż cześć z nich stąpa po ziemi. Kiedy dostałem się do pierwszej linii lotniczej byłem drugi najmłodszy w naszej grupie. Potem byłem najmłodszym kapitanem i często byłem najmłodszym załogantem. Pomimo, że czuje się nadal bardzo młodo teraz coraz częściej jestem najstarszy. Już się do tego przyzwyczaiłem i przynajmniej już nie słyszę, że "dziecko za sterami". Wszystko to w ciągu 20 lat. Dokładnie 20 lat bo to 1 sierpnia 1996 roku przekroczyliśmy całą grupą bramę PLL LOT jako kursanci na stanowisko FO (pierwszy oficer) samolotu ATR72. Droga do tego miejsca nie była prosta ani szybka. Dopiero za trzecim razem się do LOT-u dostałem i miałem już prawie 2500 godzin. Co niektórzy koledzy na szkoleniu starali się dostać do firmy jeszcze dłużej i godzin też mieli dużo więcej. W grupie byli mistrzowie świata i kraju w lataniu, piloci doświadczalni, LPRowcy, wojskowi, jak i Rzeszowiacy (wtedy Rzeszów miał monopol na szkolenie i studia w jednym) i paru z nas trudnych do zakalikowania czyli "obcokrajowcy".
Z naszej grupy paru osób już nie ma wśród nas (wypadki), parę osób jest na emeryturze a całkiem sporo osób lata w innych barwach. Byliśmy wszyscy pełni energii czasem pewnie zbyt pewni siebie, ale bardzo chcieliśmy już latać! To "już" w moim przypadku przedłużyło się do grudnia jeżeli chodzi o symulator (Helsinki zima - tylko raz wiedziałem, że jest naprawdę dzień). Aby znaleźć się za sterami prawdziwej maszyny musiałem czekać do stycznia. To były czasy kiedy telefony komórkowe jeszcze budziły zazdrość u niektórych, a planowanie załóg pracowało na papierowych płachtach, które później były wywieszane do wglądu dla wszystkich pilotów. Spisywało się wszystkie loty na miesiąc, a późniejsze zmiany obserwowało się już na rozpiskach na sali pilotów. LOT wchodził w piękny okres rozwoju, powstawał Eurolot (przynajmniej był personel pokładowy), a wszystkim rządził GILC - czasy pre ULC, jak i nawet JAA.
Ileś tam różnych typów i jeszcze więcej linii później... Świat się zmniejszył. Sny o lataniu tam gdzie są palmy się ziściły. Załogi nadal są pełne dobrej energii i coraz młodsze (punkt widzenia zależy od punktu siedzenia). Tyle zmian ale chyba bym nic nie zmienił!
Fajnie jest powrócić na "stare śmieci". Wracałem do Tajlandii i wróciłem do Indii. Wracałem do Europy i do US. Zamiast myśleć wszędzie dobrze gdzie nas nie ma wolę myśleć, że jest super bo tutaj teraz jestem... ot nawet taki zachód słońca...
Ale wracając do latania - znów nie wiem od czego zacząć! Indie? Wiatrakowiec? Codzienne latanie? To codzienne latanie tak naprawdę nigdy nie jest takie same. Nawet prawie cotygodniowa Madeira za każdym razem jest wyzwaniem. Po tylu lotach wreszcie przyszedł czas na go arounda czyli odejście na drugi krąg z przerwanego lądowania.
Podejście z zakrętu do pasa 05. Tuż przed pasem nadal mam ok 5 węzłów wiatru w ogon. Pełna stabilizacja i wiatr zmienia się o 180 stopni i nagle mamy 20 węzłów w nos. Moc na idle czyli zdjęta moc, a prędkość rośnie. Samolot nie chce schodzić po ścieżce. Strefa przyziemienia została za nami, a samolot nadal ma 170 węzłów. No cóż... go around. Dodaje mocy i... nic... to nic długo nawet trwa. Silniki z idle na pełna moc trochę jednak wchodzą. To dlatego samoloty odrzutowe w większości na podejściu używają od 50% do 70% mocy. Aby silniki weszły na obroty bardzo szybko. Dopiero po paru dłuuugich sekundach czuje kopniaka i mogę podnieść nos wyżej. Przy małej prędkości i małej mocy tak nisko pozytywna rotacja jak przy normalnym go around może się łatwo skończyć przywaleniem ogonem. Są klapy 15 i gear up. Teraz szybko się wznosimy i skręcamy w prawo z dala od góry. Kontrolerzy proponują od razu z wiatrem na wysokości kręgu (poniżej 1200 stop) i drugie podejście. Szybko się zgadzamy i wyrównujemy. Wszystko to w 20 sekund. Szybko czytamy check listy - wszystkie cztery. Pamiętając pierwsze podejście moc schodzi wcześniej i przyrost prędkości był już kontrolowany. Normalne lądowanie, a jednak jakieś tam emocje są...
I tak każdy prawie lot. Zawsze cos się dzieje. Indie to oddzielny wpis na oddzielna książka. Zresztą Layoverlover bardzo fajnie to opisywał na swoim blogu A co ja mam opisać w następnym odcinku? Komentarze i prośby mile widziane póki jeszcze pamiętam.
Jutro Faro, a po jutrze znów Madeira - tym razem nocą. Już się cieszę... naprawdę! Bedzie czas na oglądanie gwiazd wysoko nad Atlantykiem i rozmowy z załogą tym bardziej, że lecę z kolegą, który też latał w Indiach i Tajlandii i robi super fotki.
Czas szykować się do lotu... a na dobranoc dodam A380 złapaną nad Iranem...
Czy już mówiłem, że uwielbiam swoją pracę?
Komentarze