Przejdź do treści
Źródło artykułu

Druga Fiesta

W dniach 18-19 sierpnia 2017 r. odbyła się w Pińczowskim Aeroklubie Fiesta Balonowa. W imprezie wziął udział pilot Bartek Stelmach, któremu, jak sam powiedział "było dane przeżyć równolegle – nazwijmy to – „Drugą Fiestę Balonową” i to właśnie o niej chciałem teraz opowiedzieć". Zapraszamy do przeczytania relacji Bartka Stelmacha z Pińczowskiej Fiesty Balonowej.

A więc było to tak...

Do Pińczowa przybyły 4 załogi balonów. 3 kompletne oraz jedna dwuosobowa, bez kierowcy do zwózki.

Pierwszego dnia (w piątek), krótko po 18-tej rozpoczęto stawianie balonów – cel: wspólny start i rozegranie konkurencji pt. „Pogoń za Lisem” (tu małe wyjaśnienie: jeden z balonów jest lisem i ma za zadanie uciekać, a pozostali muszą go "złapać").

Wspomniana już czwarta załoga nie miała kierowcy, ale za to jedno wolne miejsce w koszu balonu.
Do kosza zaproszono przypadkową dziewczynę z dużym aparatem fotograficznym, a do pełnienia zaszczytnej roli zwózkowego – zaproszono mnie.

Pomogliśmy wszyscy przy rozkładaniu i napełnianiu balonu, który wkrótce sprawnie odleciał za pozostałymi trzema.

Wsiadłem w samochód (ze sporą przyczepą na balon+kosz) już po starcie i przystąpiłem do swojej roboty, czyli wyśledzenia balonu i dotarcia w miarę szybko tam, gdzie on wyląduje. Ze wszystkim trzeba było bowiem zdążyć przed zmrokiem.

Balony przeskoczyły Garb Pińczowski i poleciały za „lisem” dalej na północ. Przeleciały kilkanaście kilometrów i nie złapawszy „lisa”, lądowały. Każdy na innym polu.

Ku mojemu zaskoczeniu dość szybko odnalezłem "swój" balon i ustaliłem jego tor lotu. Pozwoliło mi to na przewidzenie miejsca lądowania, gdzie znalazłem się równolegle z lądującym balonem. Od razu zgarnąłem duży komplement od pilota za namierzenie go bez żadnej pomocy typu radio czy komórka.

Angaż jako zwózkowy balonu Latającego Holendra miałem już w kieszeni, ale na razie jeszcze wyżywam się jako lotniarz.

Dla uzupełnienia muszę jeszcze dodać, że pilot naszego balonu jest rdzennym Holendrem, aczkolwiek mieszkającym na stałe w Polsce i mówiącym całkiem dobrze po polsku.

...I mniej więcej w tym momencie rozpoczęła się „Druga Fiesta”...

Pył na rżysku po lądowaniu balonu jeszcze nie opadł, a tu patrzymy, biegnie jakaś kobita. Na moje oko – tak około 50-ki. Obie ręce w górze i krzyczy wniebogłosy:
– „O Jezu! Jezu! Ale mnie szczęście spotkało! Balon na moim polu wylądował!!!”
My w śmiech, a pilot na to:
– „No to wsiadaj Pani, zrobimy SKOK!"
Kobita, tóra w międzyczasie dobiegła, pyta:
– „Co zrobimy??”
Pilot:
– „No krótki lot zrobimy, - na drugi koniec pola. Cała wieś będzie Pani zazdrościć.”

Myślę, że to był chyba najmocniejszy argument, jakiego można było użyć, chociaż i bez tego by zapewne chętnie wsiadła do kosza. A ponieważ darła się z radości i wniebogłosy cały czas, zbiegało się dość szybko coraz więcej ludzi, wkrótce była już chyba z połowa wsi.

Pilot musiał wysadzić swoje dwie szczupłe pasażerki, żeby kobita mogła wsiąść i żeby balon dał radę, bo była nieco konkretniejsza. Wdrapała się do kosza. Oczywiście wrzeszczeć nie przestawała ani na chwilę. Całe pół wsi zaczęło jej wtórować, rycząc na przemian z radości, oraz ze śmiechu.

Pilot dał gazem w palniki, kobita chyba się nieco wystraszyła, bo na chwilę schowała się w koszu balonu i znikła nam z pola widzenia. Nie ma się co dziwić, bo płomień buchnął na 3 metry, z palinków umieszczonych niecały metr nad jej głową.

Za chwilę pojawiła się znowu i zaczęła wydzierać się jeszcze głośniej:
– „Jezu! Jezu! Lecę balonem, jakie szczęście mnie na starość spotkało...!” itd.

Balon uniósł się ok. 5 metrów nad ziemię i przeleciał na drugi koniec pola, czyli jakieś 50 m.

Towarzyszył temu tak potworny wrzask zebranej połowy wsi, że niech się Stadion Narodowy w Warszawie schowa... Do tego z pola uniosła się niezła kurzawa, bo wszyscy, za mną włącznie, galopowaliśmy kłusem za tym balonem.

Kobita wrzeszczała z góry na dół, pół wsi darło się do niej z dołu do góry, - jak żyję takiego ryku jeszcze nie słyszałem... Myślę, że gdyby nie Garb Pińczowski, słychać by ich było aż w Pińczowskim Aeroklubie.

Gdy balon ponownie siadł na polu, kobita zawołała miejscowego osiłka:
– „Józek, Józek, dawaj no tu, bo wysoko i sama nie zlezę!!”.

Józek ów w te pędy był przy kobicie, która zadarła w górę kieckę i wskoczyła mu na barki. Nie poszło tak całkiem gładko, bo osiłek już też swoje lata miał, ale ostatecznie rozładunek przebiegł bez ofiar.

Ja następnie złapałem szybko za linę biegnącą od wierzchołka balonu, aby pomóc go położyć, natomiast pilot przez specjalny wentyl na górze spuszczał gorące powietrze.

100 rąk miejscowych kobit pomagało zrolować powłokę balonu, 100 rąk miejscowych chłopów pomagało upchnąć ją do gigantycznego wora.

Wszystkim sprawnie zarządzał pilot-Holender z donośnym głosem, niespożytą energią i poczuciem humoru.

Gdy sprzęt był zabezpieczony, nasz pilot-Holender przewrócił wór do góry nogami i zakrzyknął:
– „No to teraz będzie SZEST!”
Kobita na to:
– „Co będzie?”
Pilot:
– „SZEST teraz będzie! Dla szystkich, co pierwszy raz lecieli balonem będzie SZEST!!”

Domyśliłem się, że chodzi mu oczywiście o CHRZEST na Baloniarza, czyli po prostu laszowanie, a że język polski jest trudny, nasz Holender nie był w stanie tego lepiej wymówić. Pomogłem więc ociupinkę i wszystko było jasne.

Na wieść, że będą klapy na d..., kobita zgodziła się od razu ;) natomiast dwie szczupłe pasażerki zapierały się, nie wiedząc do końca, co je czeka. Chrzest jednak święta rzecz, więc właściwie nie miały wyboru.

Pilot zorganizował zapalniczkę, butelkę wody i kazał mi (zostałem mianowany jego pomocnikiem) wziąć w garść ziemię i zaczął się SZEST.

Kazał kobicie położyć się brzuchem na worze z balonem i objąć go rękami. Jak nietrudno się domyśleć, wypięciu uległa ta część ciała, na której plecy kończą swoją szlachetną nazwę.

Pilot wyrecytował formułkę:
– „Latamy dzięki powieczu, wodzie i ziemii. Ja Cię szczę na Baloniarkę!”
Po czym wziął zapalniczkę, jakiś kosmyk włosów kobity i podpalił go. Następnie mniej lub bardziej sprawnie ugasił go wodą z butelki. Na szczęście kobita miała jeszcze dużo innych kosmyków, więc nie została bez włosów. Po tym procederze orzymała garść ziemi na głowę i jeszcze konkretnego klapa na 4 litery.

Ta sama procedura została przeprowadzona na dwóch pozostałych pasażerkach i w ten sposób wszystkie zostały ochrzczone. (Przy okazji dowiedziałem się naocznie, że nie wszystkie włosy palą się tak samo. Niektóre wręcz wybuchowo) I... wszyscy mieli ubaw (biedna Wiola).

A ja musiałem otrzepać kurz i ziemię z odzieży, bo nieźle się wytarzałem ze śmiechu. Dawno nie miałem takiej zabawy. Było to dwa dni temu, ale brzuch boli mnie jeszcze do dzisiaj.

PS.1. Chciałbym w tym miejscu serdecznie pozdrowić całą fantastyczną publiczność tego lądowania... i mam nadzieję, że mi wybaczą, że w kilku miejscach nieco przesadziłem. :D

PS.2. Są duże szanse, że zdobędę jakieś zdjęcia (jak już pisałem, jedna z załogantek miała duży aparat.). Jak je zdobędę, to wstawię www.lotnie.pl

Bartek Stelmach
foto: Bartek i Agi.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony