Kobieca strona lotnictwa
Mówi się, że ambitna kobieta żadnej pracy się nie boi. Idealnym potwierdzeniem tego stwierdzenia jest Jolanta Makowska – niezwykła osoba, która zaczynała pracę w LOTAMSIE jako jedyna przedstawicielka płci żeńskiej „na starcie”. O specyfice obsługi liniowej, swoich początkach oraz zdominowanym przez mężczyzn zawodzie rozmawiamy z naszym wieloletnim pracownikiem.
Eliza Ziółek: Skąd wzięło się zainteresowanie lotnictwem?
Jolanta Makowska: Odkąd pamiętam – ciągnęło mnie do samolotów i generalnie lotniska, do atmosfery, jaka tam panuje. Mieszkam blisko lotniska, z balkonu mieszkania mogę obserwować starty i lądowania samolotów, co też robiłam od dawna i robię nadal. Celem rodzinnych spacerów za czasów mojej młodości bardzo często bywało lotnisko. Lubiłam stać na tarasie widokowym i obserwować z bliska przebieg obsługi samolotów – ładowanie bagaży, tankowanie, dowożenie pasażerów - cały ten ruch odbywający się wokół samolotów. W starym porcie, praktycznie będąc na tarasie widokowym, stało się bezpośrednio nad parkującymi tam samolotami. Zazwyczaj były to TU-154 lub IŁ-62.
I tak to się chyba zaczęło. Co prawda nieco później przyszło również zainteresowanie wszystkim, co pływa. Zrodził się pomysł studiowania oceanografii na uczelni w Gdańsku. Widziałam siebie pływającą statkami po morzach i oceanach, robiącą badania…. Ostatecznie wzięło górę lotnictwo.
E.Z. Pamięta Pani swoje początki w LOTAMS?
J.M. Pamiętam bardzo dobrze, tak jakby to było wczoraj, a minęło już 28 lat mojej pracy w PLL LOT, a następnie w LOTAMS.
Kiedy przyszłam ubiegać się o pracę w LOT, zaproponowano mi dwie możliwości: pracę w Dziale Technologicznym (dzisiejszym Inżynieringu) lub w warsztacie przyrządów pokładowych. Wybrałam to pierwsze. Do pracy przyjęła mnie pani Lidia Ekert – jedyna kobieta – kierownik, u której pracowałam. Bardzo mile wspominam te pierwsze cztery lata mojej pracy w PLL LOT.
Idąc do pracy po ukończeniu Politechniki i obronie pracy magisterskiej myślałam sobie – właśnie zdałam ostatni egzamin. Teraz będę pracowała, miała wreszcie wolne wieczory i weekendy, bez nauki, przygotowywania się do laboratoriów, kolokwiów i egzaminów. Z błędu zostałam wyprowadzona bardzo szybko - po odbyciu krótkiego stażu zostałam wysłana na pierwszy kurs – „Przyrządy Pokładowe Samolotu TU-154”.Zaraz potem był ATR-72 i w końcu B-737. Zaczęła się nauka i kolejne egzaminy…. Na kursach samolotowych byłam zawsze jedyną kobietą w grupie. Nie było to przyjemne uczucie. Czułam dodatkową presję, żeby nie być gorszą od kolegów.
Na szkolenie B-737 zostałam wysłana do Seattle w czteroosobowej grupie inżynierów PLL LOT. Nasza grupa była częścią międzynarodowej grupy osób delegowanych z różnych linii lotniczych. Był to pierwszy w PLL LOT kurs prowadzony w całości w języku angielskim (bez tłumacza). Piszę „angielskim”, ale dla mnie nie miał on wiele wspólnego z językiem, którego uczyłam się kilka lat. Była to moja pierwsza styczność z amerykańskim „angielskim” i przeżyłam lekki szok zanim zaczęłam rozumieć wykładowców.
(fot. LOTAMS / Zbiory prywatne Jolanty Makowskiej)
E.Z. Czemu akurat zdecydowała się Pani na pracę „na starcie”? Deszcz, śnieg, wiatr czy upał – obsługa liniowa musi zostać wykonana przed każdym lotem. Nie każdemu odpowiada praca w takich warunkach.
J.M. Będąc na szkoleniu B-737 poznałam Andrzeja Wojtasika – osobę, która jest znana wszystkim starszym pracownikom naszej firmy. Andrzej pracował wówczas „na starcie”, jako inżynier floty B-737. Dzięki jego pomocy udało mi się zrealizować pomysł, który od jakiegoś czasu chodził mi po głowie, a mianowicie żeby wyrwać się zza biurka i popracować w końcu bezpośrednio przy obsłudze technicznej samolotów. Przekonałam kierownictwo, żeby pozwoliło mi odbyć praktykę na starcie w sekcji inżynierskiej. Poznałam tam Janusza Górkę, który w tym czasie kończył pracę na stanowisku Kierownika Oddziału Obsługi Startowej Samolotów i zaczynał rozwijać zupełnie nową dziedzinę pracy startowej, a mianowicie – obsługę w Warszawie samolotów klientów innych niż PLL LOT oraz organizowanie obsługi samolotów PLL LOT w obcych portach, do których te samoloty rozkładowo operowały. Praktyka „na starcie” tak bardzo mi odpowiadała, że jak tylko otrzymałam od Janusza propozycję dołączenie do rozwijanej przez niego sekcji – bez wahania zgodziłam się skorzystać z oferty. Może nie tak zupełnie bez wahania – trochę obawiałam się, czy sobie poradzę, ale postanowiłam spróbować.
Odchodząc po czterech latach pracy z Działu Technologicznego usłyszałam od Dyrekcji, że wrócę po pierwszej zimie spędzonej „na starcie”, a moje miejsce będzie na mnie czekało. Przetrwałam wiele zim i jak widać – słowa nie okazały się prorocze. Nadal pracuję „na starcie” i nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Może dlatego, że zawsze pracowałam w bardzo dobrej atmosferze, miałam szczęście do szefów, którzy w żaden sposób nas nie ograniczali. Wraz ze wspomnianym wcześniej Januszem Górką mieliśmy możliwość realizowania naszych różnych projektów przy pełnej aprobacie szefów i ich otwartości na nasze pomysły. To chyba sobie najbardziej cenię w tej pracy, poza oczywiście bezpośrednią pracą przy samolotach. Udało nam się uzyskać dla PLL LOT całkiem liczną grupę klientów, których samoloty obsługiwaliśmy „na starcie” i która to obsługa przynosiła wymierne korzyści finansowe naszej firmie.
Początki nie były łatwe, bo przechodząc z obsługi samolotów radzieckich na amerykańskie byliśmy bardzo dokładnie obserwowani i sprawdzani przez naszych klientów takich jak: British Airways, Air France, Sabena, KLM czy EL AL. Kolejnym etapem naszej działalności było przygotowanie i wprowadzenie nowych, angielskojęzycznych dzienników pokładowych dla samolotów PLL LOT, które z małymi modyfikacjami są używane do dzisiaj. Zajmowaliśmy się również przygotowywaniem personelu zewnętrznych organizacji obsługowych czy linii lotniczych do wykonywania obsługi technicznej samolotów PLL LOT w portach, do których te samoloty latały. Organizowaliśmy i koordynowaliśmy działanie naszych „startowych” zagranicznych placówek obsługowych podczas licznych operacji „Wet-lease” samolotów B-767 PLL LOT. Nasi mechanicy nie tylko wykonywali obsługę techniczną samolotów w portach, gdzie one bazowały podczas tego typu operacji, ale również latali w składzie załogi lotniczej do portów tranzytowych i tam wykonywali przeglądy i usuwali usterki. Bardzo mile wspominam okres, kiedy przebywałam na placówce w Paryżu, organizując obsługę samolotu B-767 LOT wykonującego rejsy dla linii lotniczej AirSeychelles.
Następnym projektem, w którym wraz z Januszem Górką braliśmy czynny udział było przygotowanie „startu” jako pierwszego działu w całym PLL LOT do uzyskania certyfikatu JAR-145 nadanego nam przez Francuski Nadzór Lotniczy w czerwcu 2001 roku. Certyfikat był nam niezbędny do tego, żebyśmy mogli nadal obsługiwać samoloty naszych klientów zagranicznych. Polski Nadzór Lotniczy nie był wówczas członkiem JAA, więc tego typu certyfikatu nie mógł nam wydać. Dopiero w listopadzie 2002 roku, po przyjęciu do JAA, Polski Nadzór Lotniczy wydał nam certyfikat PART-145.003.
Kolejne wyzwania w realizacji, których mieliśmy możliwość uczestniczyć, to przygotowania do rozszerzenia certyfikatu PART-145 o nowe typy samolotów takie jak: A-320, B-737NG, B-767 z silnikami PW-4000, B-787 z silnikami RR i GEnx oraz współudział w pracach Działu Szkolenia przy przygotowywaniu programów szkoleń i kart praktyk na nowe typy samolotów, które zaczynaliśmy obsługiwać.
Obsługa samolotu Turkish Airlines w WAW (fot. LOTAMS / Zbiory prywatne Jolanty Makowskiej)
E.Z. Staramy się obalać stereotyp, iż praca mechanika lotniczego to zawód męski. W jaki sposób zachęciłaby Pani kobiety do podejmowania pracy w naszej spółce?
J.M. Z tego co zaobserwowałam w innych organizacjach obsługowych czy chociażby fabryce Boeinga – kobiety od dawna były i są obecne przy obsłudze technicznej samolotów. Praca kobiet w obsłudze liniowej choćby w Skandynawii nie jest niczym dziwnym. Ciekawe, że w naszej firmie tak długo żadna z pań nie zdecydowała się do nas dołączyć. W sumie przepracowałam „na starcie” 24 lata, będąc jedyną kobietą – mechanikiem. Myślę, że nie ma już potrzeby przekonywania kobiet do podjęcia pracy startowej. Od zeszłego roku pracują u nas dwie koleżanki: Karolina Wojewoda i Sylwia Molenda. Widzę, że dziewczyny bardzo dobrze sobie radzą, pilnie się uczą i zdobywają praktykę. Nie sądzę, żeby zniechęciły je do tego trudne warunki, w jakich niewątpliwie zdarza nam się pracować. Mam nadzieję, że zachęcone ich przykładem, wkrótce pojawią się u nas kolejne panie. Mogę już być spokojna, że nie będę pierwszą, a zarazem ostatnią kobietą, która w naszej firmie zdecydowała się na tego typu pracę.
E.Z. Jeśli mowa o przeważającej ilości mężczyzn w naszej firmie – na starcie jest Pani jedną z nielicznych kobiet. Jak pracuje się Pani z kolegami?
J.M. Miałam szczęście trafić do zespołu w którym zawsze panowała wspaniała atmosfera. Koledzy „startowi” przyjęli mnie serdecznie, byli bardzo pomocni i wyrozumiali. Jak się później dowiedziałam – najbardziej obawiali się tego, jak w mojej obecności będą mogli swobodnie się „wysławiać”. Wiemy, jakiego typu słownictwo jest używane przez mężczyzn, szczególnie w sytuacjach stresowych, których na starcie nie brakuje. Miałam przyjemność pracować z wyjątkowymi osobami, z których część odeszła już na emerytury, a niektórzy pożegnali nas na zawsze. Wspomnę tutaj kolegę z mojego działu – ś.p. Stanisława Kaczmarczyka – najlepszego specjalistę, jeśli chodzi o znajomość samolotu B-767, u którego miałam okazję praktykować. Mogłam uczyć się od najlepszych i liczyć na wsparcie i pomoc, gdy ich potrzebowałam. Szczególnie mile będę wspominała dwa ostatnie lata pracy z kolegami z brygady „C”. Przy tej okazji chciałabym im jeszcze raz podziękować za wspólne stworzenie zgranej, zdyscyplinowanej ekipy, w której ludzie byli życzliwi i pomocni, gdzie panowała atmosfera, w której pracowało się z prawdziwą przyjemnością.
E.Z. Który model z obsługiwanych „na starcie” samolotów jest Pani ulubionym i dlaczego ?
J.M. Przez te wszystkie lata pracy nazbierało się trochę wpisów w licencji i trochę uprawnień, ale generalnie najbliższe są mi samoloty typu Boeing.B-737 był moim pierwszym zachodnim samolotem i może przez sentyment jest mi tak bliski. Dreamliner jest najnowocześniejszym z tych samolotów i przez to, że obsługiwany jest przez nas sporadycznie – kryje w sobie jeszcze sporo zagadek. Cieszę się z możliwości poznawania go i dalszego uczenia się.B-737 MAX jest z kolei tym najnowszym „małym Boeingiem”, który bardzo przypadł mi do gustu już w czasie szkolenia. Jest taką skromniejszą wersją B-787, którą aktualnie „rozpracowujemy”.
Obsługa B-787 w La Romana (Dominikana) (fot. LOTAMS / Zbiory prywatne Jolanty Makowskiej)
E.Z. Obsługa liniowa to niekiedy praca pod presją czasu. Czy ten czynnik działa na Panią motywująco czy wręcz odwrotnie?
J.M. Faktycznie praca „na starcie” jest pracą specyficzną. Nie da się do końca zrozumieć jej specyfiki, jeśli nie przepracuje się tutaj pewnego czasu. Jeśli o mnie chodzi to bardzo odpowiada mi atmosfera tej pracy – ciągłe zmiany, niestandardowe sytuacje, praca z załogami i innymi służbami lotniskowymi. Każdy dzień jest tutaj inny. Nie da się do końca wszystkiego zaplanować i przewidzieć. Niewątpliwie jest to praca w stresie, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy samolot zawraca z powodu usterki, załoga i pasażerowie są na pokładzie, a my jesteśmy wzywani do rozwiązania problemu, o którym jeszcze nic konkretnego nie wiemy. Czujemy presję czasu, nieraz trudno nam skupić się na rozwiązywaniu problemu, bo w międzyczasie jesteśmy zasypywani pytaniami typu – jak długo to potrwa, czy samolot poleci? Pracując przy obsłudze startowej samolotów trzeba być odpornym na stres, nie ulegać naciskom, potrafić się skupić na problemie i rozwiązać go jak najszybciej, ale mając przede wszystkim na względzie bezpieczeństwo ludzi i sprzętu. Myślę, że gdyby cały ten stres i presja czasu nie działały na mnie motywująco to nie miałabym czego szukać „na starcie”.
E.Z. Czemu poświęca Pani najwięcej wolnego czasu? Jakie są Pani zainteresowania, pasje?
J.M. Niestety tego wolnego czasu coraz bardziej mi brakuje. Jeśli już go mam to nadal lubię podróżować i poznawać świat. Jednak moją największą pasją – tą nie do końca spełnioną, o której mówiłam na początku, jest pływanie – poznawanie świata od strony wody. Wiele lat temu, w roku 1999, dołączyłam do grupy kolegów z pracy, z którymi odbywamy rejsy jachtem po Morzu Śródziemnym lub Oceanie Atlantyckim. Każdego roku organizujemy 9-10 osobową ekipę, czarterujemy jacht i spędzamy wspaniałe dwa tygodnie, zwiedzając najróżniejsze miejsca. Przeżyliśmy podczas tych rejsów trochę zabawnych, ale i trochę mniej przyjemnych przygód. Do tych mniej przyjemnych należały awarie jachtów, które mimo wszystko się zdarzały i pływanie w sztormach, które również klika razy nas dopadły. Jednak tych przyjemnych wspomnień jest znacznie więcej. Do nich należą przede wszystkim: nocne pływanie po Atlantyku w kompletnej ciemności, które pozostawia niezapomniane wrażenie, jak również obserwowanie wschodu słońca na morzu podczas nocnej wachty. Żeglowanie wciąga tak mocno, że już teraz każdy z nas zaczyna myśleć o wrześniowym wyjeździe i zastanawia się, gdzie tym razem ruszymy w rejs.
Komentarze