Sen o Saharze czyli jak balonistę zrobić w balona
Unoszenie się w przestrzeni balonem to niezwykłe doznanie. Lot nad pięknymi terenami te doznania wzmaga. Więc, czy można się dziwić aeronaucie pragnącemu z kosza swego balonu zobaczyć najprawdziwszą pustynię Sahara? Mając w perspektywie taką możliwość zrazu się wahałem – wszak wyjazd z balonem w egzotyczne części globu niesie za sobą spore ryzyko – ale, gdy skonstatowałem, że imprezę firmuje swym nazwiskiem jeden z najbardziej rozpoznawalnych i solidnych organizatorów balonowych „igrzysk”, podjąłem ryzyko i zapisałem się. Tą imprezą miał być IV Międzynarodowy Festiwal Balonowy w Tunezji.
Impreza w założeniu finansowana przez rząd Tunezji, więc wpisowe w kwocie 200 euro wydawało się kuszące. Co prawda za czwartego członka załogi trzeba było dopłacić dalsze 150 euro, ale to i tak, za spodziewane doznania estetyczne, niewielka kwota. Wkrótce okazało się, że aby latać przez cztery dni na Saharze należy zapłacić kolejne 100 euro od każdego członka załogi, bezpośrednio na konto tunezyjskiego organizatora, pana „X” jak go tu będę nazywał. Cóż – pomyślałem – poprzednią wpłatę wniosłem do solidnego polskiego organizatora, więc mogę chyba, bez zbędnego ryzyka wysłać należność do Tunezji. Tak więc zrobiłem. Kosztem, który sobie z lekka zlekceważyłem, był dojazd do Marsylii we Francji. Z Podolan prawie dokładnie 2000 kilometrów, z przyczepą na haku.
Im bliżej terminu wyjazdu tym więcej rozmaitych instrukcji spływało od polskiego organizatora. Formularze do wypełnienia, dane załogi, balonu… Rzeczy normalne w takim przedsięwzięciu. Na messengerze utworzono specjalną grupę „TFB 2018” gdzie komunikowali się uczestnicy.
Przygotowania objęły: ubezpieczenie zagraniczne, techniczne sprawdzenie balonu, roztankowanie zbiorników z gazu, wyposażenie w sprzęt okopowy – wszak jechaliśmy do krainy piasków. Dla siebie przygotowaliśmy jasne i lekkie ciuchy, okulary, sprzęt łączności. Dla tunezyjskich dzieciaków nakupiliśmy kilogramy cukierków i batoników….
Przyszedł czas wyjazdu. Trasę zaplanowaliśmy tak, by dojechać do Lyonu, czyli 1650 kilometrów. Tam mieliśmy zabukowany hotel F1 za bardzo przystępną opłatę. Po nadzwyczaj dobrej i sprawnej podróży, wczesnym popołudniem byliśmy na miejscu. Postanowiliśmy odespać zaległości – z wyjątkiem Tomka, który zwiedził całą okolicę.
Nazajutrz rano ruszyliśmy w trasę. Celem była brama numer 4 portu pasażerskiego w Marsylii. Na miejscu okazało się, że port jest ogromny i niektórzy sporo się najeździli, zanim trafili na miejsce. My byliśmy punktualnie o 12.00, tak jak było w planie zapisane. I to był ostatni punkt zrealizowany zgodnie z planem. Reszta to zupełna partyzantka. Blisko czterdzieści załóg ustawiło się karnie do odprawy paszportowej w kilku kolumnach. Któryś z miejscowych pomocników Organizatora poprosił o sporządzenie list z numerem załogi, nazwiskami, numerami aut i przyczep. Zastanawiałem się po co – przecież te dane podaliśmy wcześniej przez internet. Jednak atmosfera, którą powodowała i podgrzewała bliskość pięknego statku, którym mieliśmy zaraz popłynąć, uśpiła naszą czujność…
Po ponad trzy godzinnym oczekiwaniu pewien niepokój wprowadził francuski pilot tunezyjskiego pochodzenia, który dość nerwowo gestykulując rozmawiał przez telefon – jak się później okazało z panem „X”.
Sprawa się wydała na pół godziny przed odpłynięciem promu. Okazało się, że nie ma dla nas biletów!!! Blisko 140 ludzi z całej Europy patrzyło na siebie ze zdumieniem i niedowierzaniem, jak mogło do tego dojść. Na pytanie zadane obsłudze Linii, dostaliśmy odpowiedź, że oni nic o nas nie wiedzą! Na pytanie co mamy robić, zaproponowano nam kupienie biletu za równowartość 3600 zł w jedną stronę. Ale nie na dzisiaj, czyli środę! Najbliższy bowiem, kolejny prom odchodził dopiero za cztery dni, czyli w niedzielę!
Półtorej setki ludzi stało, dyskutowało, kręciło się nerwowo i nie wierzyło, że to prawda. Tunezyjski organizator oświadczył przez telefon, że padł ofiarą sabotażu!
Jeden z kolegów przypomniał sobie, że taka sytuacja miała już miejsce dwa lata temu, ale w ostatniej chwili ich załadowano i sprawa zakończyła się szczęśliwie.
Niestety w naszej sytuacji było inaczej. Z półgodzinnym opóźnieniem prom odbił od nabrzeża, grzebiąc nasze marzenia o lataniu nad pustynią.
Część z pilotów sugerowała, by zostać na własny koszt do niedzieli w Marsylii i spróbować popłynąć do Tunezji. Po naradzie, nasz team zadecydował – wracamy do domu. Ryzyko, że nic nie jest przygotowane na nasz przyjazd w Tunezji było zbyt wysokie, by je podejmować. Świadomość, że ta sytuacja mogłaby się zdarzyć w Tunezji skutecznie pomogła w podjęciu decyzji. Tak więc po 4 godzinach i 45 minutach spędzonych w Marsylii wyruszyliśmy w drogę powrotną, by po 22 godzinach jazdy non stop wrócić do domu.
Przez całą drogę zachodziliśmy w głowę, jak to było możliwe, by bez mała półtorej setki dorosłych i dzieci zostało oszukanych – nie boję się użyć tego słowa – przez jednego osobnika. Festiwal, mający promować walory turystyczne Tunezji przerodził się w ogromną antyreklamę. Dzięki jednemu nieodpowiedzialnemu człowiekowi!
Najbardziej nieprawdopodobne jest, że już parę godzin później, człowiek ten zaczął być bardzo aktywny w przygotowaniu kolejnej, niedzielnej przeprawy. Skusiło się na to kilkanaście zespołów – głównie francuskich – które zdecydowały się czekać w Marsylii. Zobaczymy co z tego wyjdzie…
Póki co, lżejszy o parę tysięcy złotych, mam dość egzotycznych podróży i wrażeń.
Dzisiaj z wielką ochotą, w towarzystwie Krysi, poszedłem na spacer z psami, by po raz kolejny skonstatować w jakim pięknym miejscu mieszkamy… A Sahara? No cóż – dalej pozostanie niespełnionym snem.
P.S. Wiadomość z ostatniej chwili. 16 marca otrzymałem zwrot wpisowego od polskiego organizatora, który zadziałał bez zwłoki. Dziękuję
P.S. 1. Historia powyższa nie zakończyła się wbrew pozorom wraz z powrotem do domu. W Marsylii zostało bowiem kilka załóg, w tym trzy z ośmiu – polskie. Spektakl trwał aż do niedzieli 18 marca, kiedy to około 10.00 kolejny prom odpłynął bez tych, którzy zaufali panu „X”, i za własne pieniądze cierpliwie czekali, łudząc się, że wreszcie się uda. Przez te parę dni trwał festiwal mistyfikacji. Messenger grzał się od sprzecznych informacji. Jeszcze w sobotę wieczorem było prawie pewne, że wyprawa się odbędzie. Niestety, gdy na messengerze pokazał się obrazek „Game over” wiedzieliśmy że to koniec, i że wszyscy zostali oszukani! My podjęliśmy decyzję od razu, ale ci najbardziej wytrwali mogą się teraz czuć podwójnie oszukani. Jak to ktoś ładnie ujął – podróże kształcą. Oby takich jak ta, było jak najmniej…
Leszek Mańkowski
Komentarze