Przejdź do treści
Źródło artykułu

Najemnik z Dywizjonu 303

Genewa, styczeń 1962 roku, elegancki Hotel des Bergues.
Do lekko siwiejącego mężczyzny z ogorzałą twarzą siedzącego przy barze i sączącego whisky podchodzi dwóch ludzi w garniturach.
- Czy pan John Brown?
- Tak, a o co chodzi?
- Prezydent Czombe chciałby z panem porozmawiać. Proszę iść z nami.
We trójkę idą do hotelowej windy i jadą na trzecie piętro, w całości wynajęte przez świtę Mojżesza Czombe, samozwańczego prezydenta Katangi - zbuntowanej prowincji Konga. Przed wejściem do prezydenckiego apartamentu ochroniarze dokładnie przeszukują człowieka o nazwisku John Brown, po czym otwierają przed nim drzwi i gestem zapraszają do środka. Sami zostają przed drzwiami.

Po kilkunastu minutach John Brown wychodzi. Ochroniarze odprowadzają go do wyjścia. Na ulicy mężczyzna wciąga do płuc mroźne styczniowe powietrze i uśmiecha się z satysfakcją pod nosem.

"No, nareszcie zaczyna się coś dziać!" - myśli, idąc szybkim krokiem w kierunku postoju taksówek na Rue du Mont Blanc.

W rzeczywistości ten mężczyzna nie nazywał się John Brown. To był Jan Zumbach - słynny as myśliwski i były dowódca Dywizjonu 303. Bohater Bitwy o Wielką Brytanię, znakomity lotnik, który strącił 13 niemieckich samolotów, kawaler orderu Virtuti Militari. Człowiek, o którym Arkady Fiedler pisał w swojej książce - "Był to chłop na schwał i żołnierz nieulękły".

Gdyby pan Arkady napisał "Dywizjon 303" dwadzieścia lat później z pewnością użyłby innych słów, by opisać postać Jana Zumbacha...

Koniec wojny oznaczał dla wielu polskich lotników koniec życia na najwyższych obrotach, życia pełnego chwały i mocnych wrażeń. Powojenna rzeczywistość okazała się dla nich trudniejsza, niż przypuszczali. Z bożyszczów Anglii, noszonych niemalże na rękach stali się ciężarem dla brytyjskiego społeczeństwa, niechcianymi gośćmi, którzy według Brytyjczyków powinni czym prędzej spakować manatki i wracać do tej swojej Polski. Niektórzy na swoje nieszczęście tak postąpili, lądując niedługo po powrocie w ubeckich katowniach. Inni zdecydowali się wtopić w nieprzyjazne im brytyjskie społeczeństwo i rozejrzeć za jakimś spokojnym zajęciem, które pozwoliłoby im związać koniec z końcem.

Janowi Zumbachowi nie uśmiechało się ani jedno ani drugie. Ten uzależniony od adrenaliny zabijaka i awanturnik o szelmowskim spojrzeniu i olbrzymim poczuciu humoru podążył inną drogą. Został przemytnikiem i najemnikiem.

Przemytem zajął się jeszcze w czasie wojny. W końcowym jej okresie latał często z Wysp na kontynent. W jednym z angielskich pubów poznał niejakiego Adama Schulmana, którego rodzina miała w Antwerpii szlifiernię drogich kamieni. Zumbach zajął się ich przerzutem do Wielkiej Brytanii. Interes kręcił się świetnie i do momentu demobilizacji w 1946 roku "Donald", jak go powszechnie nazywali koledzy (od wizerunku Kaczora Donalda wymalowanego na kadłubie jego Spitfire'a) zgromadził na koncie kilka tysięcy funtów. Po zwolnieniu z wojska wyjechał do Francji i wraz z kilkoma kolegami założył przedsiębiorstwo lotnicze Flyaway Ltd, będące tak naprawdę przykrywką dla jego przemytniczych interesów.

A przemycał dosłownie wszystko i wszystkich. Szwajcarskie zegarki do Francji, złote monety na Bliski Wschód, żydowskich bojowników do Palestyny, poza tym - broń, papierosy, alkohol. Najróżniejsze towary do najróżniejszych krajów. Zawsze o krok przed wymiarem sprawiedliwości.

Jego podwójne polsko-szwajcarskie obywatelstwo (był synem spolonizowanego Szwajcara) znacznie ułatwiało mu poruszanie się po świecie.

Dobra passa skończyła się pod koniec lat 40-tych. Wspólnik go okradł i uciekł do Ameryki Południowej, ponadto w kilku akcjach służb celnych stracił duże ilości kontrabandy, a sam cudem uniknął aresztowania.

Osiadł w Paryżu, ożenił się z dwukrotnie od niego młodszą Francuzką i spłodził syna. Za zaoszczędzone pieniądze założył dyskotekę i restaurację. Zaczął wieść nudne życie biznesmena. Czasami odrywał się od obowiązków i wzbijał w niebo wynajętym samolotem wspominając piękne i straszne dni września 1940 roku, kiedy strącał niemieckie bombowce z nieba nad Londynem.

Pod koniec 1961 roku w jego klubie Saint-Florentin zjawił się człowiek, który złożył mu bardzo ciekawą propozycję. Zumbach szybko pozałatwiał swoje sprawy i zarezerwował bilet lotniczy do Genewy..

Półtora roku wcześniej Kongo - dawna belgijska kolonia uzyskała niepodległość. Powstał rząd z Patricem Lumumbą na czele. Nowy premier odnosił się z nieukrywaną niechęcią do mocarstw zachodnich, za to z coraz większą sympatią patrzył w stronę Związku Radzieckiego. Po kilku miesiącach od objęcia przez niego urzędu najbogatsza i najlepiej rozwinięta część kraju - Katanga ogłosiła secesję. Nowe państwo, którego prezydentem został Mojżesz Czombe, uznała jedynie Belgia licząc na tanie dostawy surowców - głównie złota i miedzi. W 1961 roku Lumumba został zamordowany przez katangijskich żołnierzy. Rada Bezpieczeństwa ONZ zdecydowała o wysłaniu do Konga międzynarodowego kontyngentu, by zapobiec wojnie domowej. W rzeczywistości była to po prostu zbrojna interwencja mająca na celu spacyfikowanie zbuntowanej prowincji. Belgijski garnizon wojskowy szybko się stamtąd ewakuował. W jego ślady poszli biali plantatorzy.

Katanga postanowiła się jednak bronić. Belgijskie i francuskie koncerny wydobywcze licząc na przyszłe kontrakty hojnie sypnęły forsą Czombemu, by miał za co zorganizować armię najemników. Czombe udał się do Genewy na jedyną w swoim rodzaju kampanię rekrutacyjną. Ktoś podpowiedział mu, że misję stworzenia od podstaw lotnictwa wojskowego Katangi warto by powierzyć pewnemu Polakowi...

Zumbach vel Johnny Brown szybko wziął się do roboty. Zakupił kilka myśliwców z demobilu, sprowadził z Wysp polskich mechaników i pilotów, z którymi niegdyś latał i wyruszył do Kolwesi - dawnego ośrodka górniczego, a obecnie głównej bazy katangijskiej zaciężnej armii. Wkrótce zaczęli tam ściągać najemnicy z całego świata: byli komandosi wyrzuceni z wojska za różne przewinienia, poszukiwacze przygód, zwykli przestępcy, męty, włóczędzy i narkomani. Taka to była "armia"... Dowódcą tej zbieraniny został słynny belgijski najemnik - Jean "Black Jack" Schramme. On i Zumbach (znany w Katandze jako Johnny "Kamikaze" Brown) zostali dobrymi przyjaciółmi. Wkrótce nadszedł czas walki.

Polscy piloci z Zumbachem na czele masakrują z powietrza kongijskie wioski wierne rządowi w Kinszasie, potem wchodzi do nich piechota pod dowództwem Schramme'a wyrzynając tych, którym udało się przeżyć nalot. Brodaci, uzbrojeni po zęby najemnicy nie oszczędzają nikogo. Liczba ofiar sięga kilku tysięcy.

Po pewnym czasie cierpliwość szefów górniczych koncernów wyczerpuje się i zakręcają kurek z forsą. Na domiar złego ONZ-owskie myśliwce Saab pilotowane przez Szwedów w ciągu kilku dni niszczą na ziemi całe lotnictwo Katangi. Czombe ze swoją świtą wieje za granicę. Zumbachowi i zwerbowanym przez niego Polakom grunt zaczyna się palić pod nogami. W ostatniej chwili ewakuują się do Angoli.

Johnny "Kamikaze" wraca do spokojnego życia paryskiego biznesmena.

Nie na długo jednak.

W 1967 roku secesję ogłosiła Biafra - bogata w ropę prowincja Nigerii. Biafrańskie siły zbrojne były w podobnej sytuacji jak Katanga kilka lat wcześniej - zupełnie nie posiadały lotnictwa. Jego utworzeniem zajął się sławny w Afryce najemnik. Zgadnijcie kto...

Za 25 tysięcy dolarów Zumbach kupił od francuskiego pośrednika używany i pozbawiony uzbrojenia, ale nieźle utrzymany amerykański dwusilnikowy bombowiec A-26 Invader. Następnie przez Lizbonę trafia do Biafry. Pilotowany przez niego grat pamiętający czasy Drugiej Wojny stanowi całe lotnictwo wojskowe zbuntowanej prowincji. Za bomby służą beczki po ropie wypełnione benzyną, fosforem i kawałkami złomu, które wojownicy z plemienia Ibo ręcznie wyrzucają z samolotu. Na dziobie, w całkowitych ciemnościach siedzi skulony "strzelec pokładowy" ze sznurkiem uwiązanym do nogi. Kiedy znajdują się nad celem pilot Zumbach szarpie za sznurek, a wtedy czarnoskóry wojownik naciska spust karabinu maszynowego umocowanego na sztywno w podłodze, siejąc pociskami na oślep, aż kolejne szarpnięcie nie każe mu przestać. Najciekawsze jest jednak to, że te prymitywne bombardowania okazują się skuteczne! W lipcu 1967 roku podczas nalotu na lotnisko w Makurdi ginie szef sztabu armii nigeryjskiej, a wkrótce potem Zumbach ciężko uszkadza rządowy niszczyciel "Nigeria" blokujący wejście do Port Harcourt.

Niedługo potem jednak nigeryjskie siły rządowe odzyskują inicjatywę, secesja Biafry zostaje stłumiona i tak kończy się kolejna afrykańska przygoda naszego asa. Wraca do Paryża.

Od początku lat 70-tych Zumbach często gości w Polsce. Nie z sentymentu jednak. Jego dobry przyjaciel z Dywizjonu 303 Witold Łokuciewski po przejściu przez stalinowskie więzienia ma teraz rozległe kontakty z PRL-owskimi dygnitarzami. Sam na przełomie lat 60-tych i 70-tych pełnił rolę attache wojskowego w Londynie. Zumbach postanawia mocniej zaangażować się w Polsce.

Obydwaj - Zumbach i Łokuciewski są otoczeni towarzyskim ostracyzmem przez dawnych kolegów z dywizjonu, którzy w większości postanowili zostać po wojnie w Anglii. Łokuciewskiego uznają za zdrajcę, który poszedł na współpracę z komunistami. Zumbachowi wypominają karierę najemnika jako "splamienie honoru polskiego oficera". Dochodzi też do tego zwykła ludzka zawiść - dawni piloci biedują w Anglii, podczas kiedy Zumbach szasta forsą i stać go na wszystko.

O ile Łokuciewski bardzo cierpiał z powodu odrzucenia go przez dawnych kolegów, to Zumbach nie przejmował się tym wcale. Często pokpiwał z dawnych kumpli, którzy zamiast zająć się zarabianiem pieniędzy przesiadywali w pubach i w swoim hermetycznym środowisku rozgrywali po raz setny kampanię wrześniowa wspominając "jak to dawniej bywało".

Podczas jednego z pobytów w Polsce Zumbach poznaje podczas jakiejś popijawy generała Edwina Rozłubirskiego - bohatera Powstania Warszawskiego i twórcę jednostek spadochronowych Ludowego Wojska Polskiego. Generał został odsunięty przez komunistów na boczny tor po tym, jak w 1968 roku odmówił wysłania swoich komandosów przeciw protestującym studentom.

Zumbach powołując się na swoje znajomości proponuje generałowi pracę... najemnika w Afryce.

"A co niby miałbym tam robić?" - pyta Rozłubirski

"Dostaniesz kilkudziesięciu bandytów z całego świata, chwycisz ich za mordy i będziesz palił oporne wioski" - wali prosto z mostu Zumbach

Generał propozycji nie przyjął.

Jan Zumbach miał też pewne związki z braćmi Janoszami - głównymi bohaterami afery "Żelazo". Polegała ona na przeniknięciu współpracowników polskiego wywiadu do zachodnich struktur przestępczych. W jej ramach dokonywano włamań i kradzieży, głównie we Francji i Szwajcarii. Zrabowane łupy trafiały do Polski, gdzie przestępcy mieli zagwarantowaną bezkarność w zamian za "dolę", którą musieli oddać szefostwu MSW.

Polska przełomu lat 70-tych i 80-tych to także bezpieczne schronienie dla palestyńskich terrorystów - swoje interesy prowadzili tu m.in. Carlos i Abu Nidal. Zumbach oficjalnie działa w Polsce jako przedstawiciel francuskiej firmy produkującej celowniki optyczne. Nieoficjalnie, korzystając ze swoich znajomości czyści magazyny ludowej armii z nadwyżek broni i sprzedaje ją do różnych krajów. Postanawia rozwinąć skrzydła i założyć firmę polonijną. Takie zagranie wymaga jednak dogadania się z bezpieką i ustalenia jaki procent zysków trafi na konto SB. W rejestracji firmy pomaga mu generał Rozłubirski. Pod koniec 1985 roku wszystko jest już gotowe. Zumbach ma niedługo przylecieć z Paryża, by objąć szefowanie firmą.

Nie zdążył. Trzeciego stycznia 1986 roku 71-letniego Zumbacha znaleziono martwego w jego paryskim mieszkaniu. Okoliczności śmierci nie zostały ujawnione do dzisiaj, ale wielu jego znajomych było przekonanych, że nie zmarł w naturalny sposób.

W tym samym roku ciało Jana Zumbacha zostało sprowadzone do Polski i spoczęło na Powązkach. Na grobie nie ma żadnej wzmianki o jego powojennej działalności.

Mateusz "Biszop" Biskup

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony