Astronauta misji Ax-3: Sławosz ma cechy kluczowe dla każdej załogi kosmicznej
Marcus Wandt to szwedzki astronauta, który razem ze Sławoszem Uznańskim-Wiśniewskim został wybrany przez Europejską Agencję Kosmiczną do lotu w kosmos w ramach programu Axiom. Spędził w przestrzeni kosmicznej ponad trzy tygodnie w trakcie misji Ax-3, która poprzedzała lot Polaka.
Polska Agencja Prasowa: Startowałeś razem ze Sławoszem w selekcji do programu Axiom. Było was ponad 20 tysięcy, a miało zostać 17. Co trzeba było zrobić i jakim trzeba było być, by zostać wybranym?
Marcus Wandt: Sławosz i ja byliśmy wśród ponad 22 tysięcy kandydatów, którzy zgłosili się do misji Axiom 3 i 4. Każdy z nas ma za sobą półtora roku wszelkich możliwych testów. Badano nasze zdrowie, ciało, zręczność. Tysiące sprawdzianów pamięci, logicznego myślenia, odporności na krańcowy stres, pracy w zespole. Na każdym etapie odpadali kolejni. Na rozmowę kwalifikacyjną trafiliśmy dopiero, gdy zostało nas 25. W istocie dopiero wtedy mieliśmy czas, by bliżej się nawzajem poznać. To, że zostanę wybrany do pierwszej załogi, było dla mnie czymś zupełnie nieprawdopodobnym.
PAP: Byłeś pilotem wojskowym. Myślisz, że to doświadczenie ci pomogło?
M.W.: Byłem pilotem myśliwca. Mam za sobą kilka bojowych misji nad Libią. Potem trafiłem do USA do szkoły pilotów testowych US Navy. Na kilka lat przed złożeniem aplikacji do Europejskiej Agencji Kosmicznej zacząłem testować nowe maszyny w SAAB. Gdy spojrzysz na „naszą klasę”, są wśród nas piloci wojskowi, piloci testowi i naukowcy. To, co nas łączy, to wykształcenie. Wszyscy ukończyliśmy studia w zakresie nauk ścisłych lub technologii, a każdy z nas świetnie pracuje w małym zespole. Każdy z nas ma również doświadczenie ekspedycyjne w trudnym lub izolowanym środowisku. Jeśli zatem jesteś testowym pilotem Gripena (szwedzki samolot myśliwski - PAP), masz takie same szanse na lot w kosmos jak np. meteorolog, który zimował w bazie naukowej na Svalbardzie. Na ISS, a tym bardziej w statku kosmicznym, nie ma miejsca na jakąkolwiek intymność. Spędzamy razem każdą jedną minutę i musimy ze sobą nawzajem wytrzymać.
PAP: Czy astronauta ESA wie, z kim poleci w kosmos?
M.W.: Wręcz przeciwnie. Zwłaszcza będąc astronautą z Europy, niezmiernie rzadko wiesz, do jakiej załogi dołączysz. W zespole mogą być przecież koledzy z NASA, Roskosmosu czy japońskiej agencji JAXA. Członkowie zespołów dobierani są tak, by to właśnie zespół pracował jak najlepiej. Dopiero gdy załoga jest dopasowana, zaczyna się tworzenie z nas jednego organizmu. Przechodzimy wspólne szkolenia na statku Dragon, symulatorach rakiety Falcon, na pamięć uczymy się stacji ISS.
PAP: Czyli najważniejsze są procedury.
M.W.: Otóż to. Ponieważ nie wiesz, na kogo trafisz, to perfekcyjna znajomość tysięcy procedur zapewnia bezpieczną i sprawną pracę zarówno w trakcie lotu, jak i podczas pobytu na stacji i powrotu na Ziemię. Jeśli pojawia się przed astronautą jakieś zadanie, wyzwanie czy nawet najzwyklejsza czynność do wykonania, jest na to procedura. Otwierasz katalog, wynajdujesz właściwy rozdział i czytając krok po kroku dochodzisz do zamierzonego końca.
PAP: Nawet na „puszczanie bąków”?
M.W.: Hahaha! Złapałeś mnie. Na „puszczanie bąków” nie ma procedury. Jeśli złapie cię taka potrzeba, po prostu to robisz, a koleżanki i koledzy w statku czy na stacji muszą to znieść. Nie przejmowałbym się jednak za bardzo, bo sprawdziliśmy się wielokrotnie w dużo bardziej krępujących sytuacjach.
PAP: W toalecie?
M.W.: To chyba jedyne miejsce na całej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, gdzie możesz przez chwilę zostać sam ze sobą. Co prawda, członkowie zespołu są kilkadziesiąt centymetrów od ciebie, ale za ścianą i zamkniętymi drzwiami. Ale na to, co za tymi drzwiami się dzieje, mamy już procedury, które trenowaliśmy naprawdę dziesiątki, jeśli nie setki razy.
PAP: Ciasno?
M.W.: Wszystko na ISS jest małe i ciasne, ale dzięki temu, że na orbicie nie ma grawitacji, zajmowana powierzchnia przestaje być istotna. Znaczenia nabiera objętość i trzy wymiary, w których fukncjonujemy. Każdy z członków załogi ma nawet swoje łóżko, które wcale nie musi - tak jak na Ziemi - być poziome. Możesz doskonale wyspać się na stojąco. Pod tym względem jest nam znacznie bardziej komfortowo niż marynarzom na okrętach podwodnych, którzy często dzielą koję, śpiąc na niej na zmianę z innym członkiem załogi.
PAP: Poznałeś Sławosza. Co ze wspólnych przygotowań zapamiętałeś najlepiej?
M.W.: Najpierw musieliśmy się wszyscy dobrze nauczyć wymawiać jego imię. Moje jest proste, a nie jesteśmy postaciami z filmu „Top Gun”, by posługiwać się pseudonimami jak „Maverick” czy „Goose”. Teraz jego każdy członek załogi i kontrolerzy misji świetnie sobie z nim radzą, choć na pewno nie jest to łatwe - co to, to nie.
Czuję, że mamy ze Sławoszem coś wspólnego. Poczułem to w pierwszej chwili, gdy się poznaliśmy. To podobny rodzaj energii. Obaj jesteśmy otwarci, radośni, uśmiechnięci. Sławosz ma świetną cechę, którą podziwiam - potrafi być niesamowicie poważny i skupiony, sprawiając wrażenie, że nie traktuje siebie i swojego zadania aż tak zasadniczo. Ma dystans i wnosi dużo spokoju. To szczególnie cenna umiejętność dla każdego zespołu.
Mieszko Czarnecki (PAP)
cmm/ bar/ jpn/



Komentarze