Krakowski balonowy skok w Nowy Rok
Zaczęło się normalnie. A przynajmniej tak się wydawało. Marek Michalec – wódz programu ”Niebo Owartej Europy„ - postanowił kontynuować pomysł, który narodził się w zeszłym roku, a były to podniebne zaręczyny. To było to! W roku ubiegłym start z Muzeum Lotnictwa Polskiego nie wypalił ze względu na niesprzyjający kierunek wiatru. W tym roku prognozy zdawały się być idealne…
I tak oto, po skompletowaniu załogi w składzie : skipper – instr. balonowy Jacek Barski i załogant – Leszek Mańkowski, udaliśmy się na Krakowskie nadwiślańskie bulwary, gdzie na dobre „okopał się” balon gazowy z platformą widokową o wdzięcznej nazwie „HiFlyer”. Oprócz nas zameldowało się jeszcze 6 załóg. Rodzynkiem był balon - replika braci Montgolfier, którego właścicielem jest firma „Roleski”, pod dowództwem Krzysztofa Rękasa. Załogi miały stanowić młode pary pragnące zaręczyć się w nietypowy sposób, bo lecąc nad Królewskim Miastem Krakowem, na wysokości kilkuset metrów. Dodatkową atrakcją miały być skoki ze spadochronem w wykonaniu czołowych skoczków krakowskich. Niestety ze względu na zmieniające się kierunki wiatru skoki nie odbyły się. Całej imprezie patronował Urząd miasta Krakowa i znamienite radio RMF FM, a także Aeroklub Krakowski, Małopolska Organizacja Turystyczna, Muzeum Lotnictwa Polskiego i Firma HiFlyer.
HiFlyer w Krakowie
Start zaplanowano na południe. Jednakowoż ze względów prawdopodobnie strategicznych, organy kontroli ruchu lotniczego bały się wypuścić „sforę” balonów w CTR Kraków, i w związku z tym start opóźniono o ponad dwie godziny. Aż dwie najpiękniejsze godziny, kiedy można było zrobić cudne zdjęcia mojego kochanego, królewskiego miasta Krakowa. Szkoda! Przez radio melduje się ośmiu paralotniarzy, którzy mieli nam towarzyszyć w tym niezwykłym locie. Są w kontakcie radiowym. Ze względu na brak zgody z Wieży dolatują do granic CTR i odbijając się od niej, po chwili zawracają w kierunku miejsca startu. Wielka szkoda, bo krakowianie mogli mieć piękne widowisko…
Chwilę po drugiej ładujemy narzeczonych i … jako pierwszy balon – na zająca - ruszamy w przestworze. Słaby wiatr w warstwie 300 metrów zmienia kierunek o 180 stopni. Póki co, jako lider z radiem i transponderem przecieramy szlak. Na 400 metrach jest już wiatr zachodni, około 16 km/h. Idziemy równolegle do ścieżki schodzenia na Balice, czyli jest bezpiecznie i OK.
Widok z balonu jest nieziemski. Piękne Stare Miasto pod nami. W cudnych wczesno- popołudniowych kolorach pyszni się Wisła opasująca Wawel. Pstrykam zdjęcia zamku, bo ostatni raz miałem taką możliwość w 2000 roku. Teraz, po renowacji, prezentuje się znacznie lepiej. Zrazu niewidoczny Rynek zaczyna się odsłaniać na tyle, że widać Sukiennice i Kościół Mariacki. Samej płyty Rynku nie widać bo idziemy za bardzo z boku. Mniej więcej po osi ulicy Dietla. Miotam się w koszu łowiąc ujęcia. To balony, to stare miasto, czy wreszcie nasz słodki balast, czyli dwoje młodych, odważnych ludzi. Jacek wyciąga butelkę szampana, młody otwiera i… toast. To jest to! Smaczku dodaje fakt, że młodzi pochodzą ze Śląska, tak jak mój skipper. Poznaje to po twardym, pięknym akcencie. Śmiejemy się wszyscy, a śliczna dziewczyna pozuje z bukietem róż i pięknym uśmiechem na tle mojego miasta…
Odzywa się radio. To nasi przyjaciele paralotniarze wywołują nas, chcąc wspólnie z nami dzielić się tym „wspaniałym podniebnym tortem”. Nierzadko zdarza się bowiem taki rarytas, jak przelot nad naszym pięknym Krakowem i to jeszcze w tak zacnym, statecznym, towarzystwie…
Lecimy już ponad godzinę. Na kursie mamy łąki przy Placu Centralnym (ups, Ronalda Reagana nazwanym) w Nowej Hucie. Pierwsza przymiarka – tam usiądziemy – idzie w diabły. Na wysokości poniżej 50 metrów wiatr zmienia kierunek o 180 stopni, i celujemy wprost na linię tramwajową przy Al. Solidarności. Ale nasz dowódca daje ognia z dwóch palników, że aż mi łysinę przypala, i znów wychodzimy w górę gdzie delikatny zefirek pcha nas na Kombinat. Tam nie chcemy. Kolejna przymiarka do stadionu „Hutnika” i… znowu nic z tego. „Wanda” też odpada, pozostaje więc stadion Krakusa. Mały schowany za drzewami, tuż obok zalewu. Jacek głośno myśli – lód wytrzyma? - kombinując lądowanie na zalewie. Odpowiadam, że chyba nie. Schodzimy na wysokość decyzji. Boisko mamy tuż ale – wysokie drzewa mówią -NIE!!!. W górę, i z dwóch palników pełna moc! Znów przesuwa nas kilkadziesiąt metrów bliżej celu. Kolejne podejście i… znowu nic! Brakuje paru metrów. Wreszcie trzecie podejście kończy się precyzyjnym wejściem na środek boiska. Lądowanie na tzw. jajo. Centro! Czysta perfekcja!!!
Leszek Mańkowski
Reportaż w całości oraz więcej fotografii dostępne są pod tym adresem.
Komentarze