Relacja z rajdu na Węgry - 24-27.06.2014
Po rajdach na Litwę, na Dolny Śląsk i do Berlina, tym razem ekipę Aeroklubu Warszawskiego rzuciło do bratanków - na Węgry. To był NIESAMOWITY rajd. Mam zdać rzeczową relację, ale do dzisiaj (a minął już ponad tydzień) banan nie schodzi mi z gęby. Wspaniałe towarzystwo, cudowna zabawa, wspaniałe "okoliczności przyrody" i cała garść lotniczych doświadczeń.
Na południe!
Rajd rozpoczął się poślizgiem, chmury na południu szorowały brzuchami po ziemi. Zamiast porannego lotu na Słowację, ledwo udało nam się przed zmrokiem dotrzeć do jak zwykle gościnnej Łososiny (EPNL). Nocowaliśmy w przyjaznym lokalnym hoteliku, gdzie właściciel częstował wszystkich pilotów góralską herbatą i śliwowicą. Nie wypadało odmawiać, ale wszyscy mieli w głowie wczesną pobudkę i start.
Następnego dnia, po podniesieniu się mgły ruszyliśmy przez góry na Słowację, do Kamienicy (LZKC). Naszą eskadrę (po połączeniu z ekipą z Krosna) na Węgry poprowadził Arnost. Słowak, Węgier, dogadujący się po polsku, zdecydowanie nietuzinkowa postać (Po grupie chodziły plotki, że to bliźniak Marka T.) Ci co znają to wiedzą.
Debrecen
Zasadniczo rajd rozpoczął się w Debrecenie (LHDC), na międzynarodowym lotnisku. Nasi gospodarze bardzo poważnie podeszli do swojej roli. W poradzieckim schrono-hangarze rejestracja i odprawa: każdy dostał identyfikator ze zdjęciem, kopię mapy z rozrysowaną trasą, plan lotu z wszystkimi danymi nawigacyjnymi, częstotliwościami, etc.
Tak było każdego dnia.
Sama odprawa trwała prawie 2 godziny. Z węgierskiego na polski (chyba to był polski?) tłumaczył Arnost. Ciągle słyszeliśmy uwagi o niskiej dyscyplinie polskiej ekipy. To zapewne z sympatii. Po 2 godzinach odprawy... nic nie było wiadomo. W jakiej kolejności startujemy, jak kołujemy, kiedy startujemy? Ostatecznie jakoś to poszło, a pani z Debrecen Tower (o cudownie spokojnym głosie i pięknej dykcji) wykazała się dużym zrozumieniem.
Nad pięknym, modrym Dunajem
Ponieważ dotarliśmy na miejsce z opóźnieniem, więc trasa został trochę skrócona - wciąż jednak udało się załapać na odcinek wzdłuż doliny Dunaju. Po drodze zameczki, katedra, malownicza okolica....
Wylądowaliśmy na kolejnym powojskowym lotnisku w Veszprem (LHSA). Rozlokowano nas na stojankach w takich odległościach, jakby spodziewano się ataku bombowego.
Transfer do hotelu (standard akademikowy - jedna łazienka na 2 pokoje) trochę zajął ale wieczorem mogliśmy się już wykąpać w Balatonie (zimny), napić piwa (zimnego) i zjeść smażoną rybę.
Wiatrakowce
Sobota to kolejne lokalne lotniska. Na miejsce tankowania wybrano Meidl (LHFM.hu). Świetne zgranie grupy - w radiu słychać było tylko kolejne "Sierra Papa .... On final". Przy trzecim wieża przestała już odpowiadać bo nie była w stanie nadążyć.
Samo lotnisko okazało się być stolicą wiatrakowców. W hangarze 4 samoloty i jakieś 20 autożyr. Komandor jednoznacznie stwierdził, że do czegoś takiego by nie wsiadł. Mnie osobiście udało się odbyć krótki lot, po tym jak okazało się, że Węgier który jest instruktorem (www.one-two-fly.hu) poza sezonem mieszka w Krakowie, bardzo lubi Polaków, a w szczególności jakąś jedną konkretną Polkę.
Ciepłe źródła
Z kolejnego tego dnia lądowiska (LHZK.hu) ciuchcia z wagonikami zabrała nas do małego wakacyjnego raju. Gorące źródła, baseny ze sztuczną falą, zjeżdżalnie, tunele... Dorośli ludzie, a bawiliśmy się jak dziesięciolatki. Szef wyszkolenia strzelający z armatek wodnych, dojrzali faceci zjeżdżający na dętkach, grupowe wygłupy na oczach emerytów ratujących korzonki... Relax na całego.
Balaton i lotnisko klasy lux
Ostatni tego dnia odcinek wiódł wzdłuż Balatonu. Jezioro jest naprawdę spore (150km) a mimo to może pochwalić się gęstą infrastruktura - co chwilę ośrodki rekreacyjne, hotele, mariny, porty. Praktycznie cały brzeg jest zagospodarowany.
Noc spędziliśmy w miejscu jakiego w Polsce nie ma. Aerohotel.hu (LHJK) - sprawdźcie sami. Lotnisko z trawą jak na polu golfowym, pokoje gościnne nad hangarami, sala konferencyjna z widokiem na samoloty, restauracja serwująca węgierskie przysmaki, basen, tory do kręgli... Wszystko perfekcyjnie czyste, zorganizowane, przyjazne. Byliśmy oszołomieni a bawiliśmy się znakomicie.
To już koniec
Niedziela to powrót do Polski, ale udało nam się jeszcze odwiedzić lotnisko w Szeged (nad samą granicą Serbską). Tutaj już klimaty bardziej jak na typowym, postkomunistycznym lotnisku aeroklubowym. Nawet toalety jakieś takie bardziej wschodnioeuropejskie. Polskie szybowce i Zliny na płycie oraz lody Koral w budce dopełniały poczucia swojskości.
Powrót na EPBC (via ponownie Łososina) był wyjątkowo szybki, m. in. dzięki 25 knotom w plecy. W górach wiatr ten lekko nas potarmosił, a tuż przed Warszawą musieliśmy jeszcze szukać drogi między Cb-kami. Wszystko jednak jeszcze po bezpiecznej stronie i z podpowiedziami na radiu od leadera grupy.
Małe podsumowanie
Rajd może miał niewielkie braki organizacyjne, program był inicjalnie odrobinę przeciążony (co wymuszało korekty), ale w żaden sposób nie przysłoniło to świetnego wrażenia z całości. Wszyscy wróciliśmy bardzo zadowoleni i nawet z pewnym niedosytem. A grupa była całkiem liczna. Na LHJK doliczyłem się 21 samolotów - od Cirrusa z prędkością przelotową 180 kt, dwusilnikowego Tecnama, po ultralekkie i motoszybowce podróżujące ok. 80 kt. W większości Polacy, lecz także po kilka maszyn Słowaków i Węgrów.
(Gość w czerwonych szortach, to nasz organizator)
Ja zrozumiałem, że latam właśnie dla takich chwil, takich rajdów, takiego towarzystwa i taki doświadczeń. Serdecznie namawiam wszystkich kolegów i koleżanki z aeroklubu aby dołączali. Przychodźcie na odprawy i jeśli nie możecie polecieć sami, to na pewno uda się z kimś umówić, do kogoś dosiąść albo wspólnie wynająć samolot. Przecież nie po to mamy licencje aby raz na miesiąc okrążyć CTR, lub polecieć do przysłowiowych Grądów. A dalsze loty warto odbywać w towarzystwie doświadczonych pilotów.
Igor Leyko
Załoga SP-SORO („Powtórz znaki...”) Autor po lewej
Zdjęcia w tekście: Daniel Dębosz (te najładniejsze!), Tadeusz Dunowski, Józsi Csóka, Igor Leyko
Komentarze