Przejdź do treści
Sebastian Kawa
Źródło artykułu

Sebastiana Kawy przepis na sukces...

Rozmowa z pięciokrotnym złotym medalistą mistrzostw świata, dwukrotnym złotym medalistą mistrzostw Europy. Sięgnął po złoto podczas tegorocznych Igrzysk Lotniczych w Turynie. W 2001 roku w Hiszpanii zdobył brązowy medal. W latach 2003-2008 wygrał wszystkie najważniejsze zawody szybowcowe w których brał udział. Długi czas zajmował pierwsze miejsce w światowej liście rankingowej FAI (aktualnie drugie miejsce, po 7-mym miejscu w mistrzostwach w Rieti w 2008 roku). Wielokrotny mistrz Polski w żeglarstwie. Lekarz. Wszystkie zwycięstwa wywalczył na szybowcach polskiej konstrukcji (PW-5, Diana 2, Brawo, Jantar). Jednym słowem bohater naszych czasów.

Paweł Kralewski: W lotnictwie najlepszy szybownik na świecie. A prywatnie?
Sebastian Kawa:
Tata 6-letniej Oli i 2-letniej Martusi, od 10 lat mąż Ani, mieszkaniec Międzybrodzia Żywieckiego. Lekarz.

PK: Ciężka praca, pasja, zamiłowanie, bezkompromisowość, myślenie to „standardowa” recepta na sukces. Ty prawdopodobnie, robisz coś więcej. Zdradzisz nam co?
SK:
Wytrwałość i żyłka do rywalizacji. Młodzi piloci szybko weryfikują swoje zamiłowanie do lotnictwa kiedy przychodzi im czekać na otwarcie hangaru, czekać na wydanie sprzętu, dyżurować na starcie,  bo znowu coś się zepsuło, bo nie ma instruktora, bo pogoda jest nieodpowiednia. Kiedy wyidealizowane marzenia o lataniu zderzają się z przyziemnymi kłopotami na lotniskach na których wciąż nie szanuje się cudzego czasu rzedną szeregu młodych adeptów po pierwszym zakończonym etapie, po szkoleniu podstawowym. W następnych latach zostaje tylko garstka.

Ja miałem to szczęście, że mój ojciec, też lekarz, był wszechstronnym pilotem szybowcowym i samolotowym o dużym doświadczeniu zawodniczym. W szybkim tempie nauczył mnie tajników wykorzystywania różnych rodzajów wznoszeń, latania po chmurach a nawet akrobacji wyższej  oraz dał mi dobre przygotowanie do latania zawodniczego i w górach. A gdy trzeba było, tworzył parasol ochronny. Memu lataniu sprzyjało również to, że Szkoła Szybowcowa Żar, w pobliżu której mieszkam, jest miejscem szczególnym dla szybowników i było alternatywą dla latania w aeroklubie. Miałem też niebywałą okazję ścigać się pod chmurami Beskidów z Kępką, Zientkiem, Trzeciakiem, Bolesławem Zoniem. Nie było taryfy ulgowej , więc w późniejszych etapach szkolenia, punktem honoru było to , aby latając we wznoszeniu zboczowym , lub termicznym , znaleźć się choć na chwilę wyżej od swojego instruktora , czy innego asa szybownictwa , albo choć na moment wysunąć się do przodu na przelocie.  Latanie w górach jest bardziej wymagające niż na płaskim. Loty w słabych warunkach blisko zboczy to doskonała szkoła precyzyjnego sterowania szybowcem i wykorzystywania każdego podmuchu. Kiedy po dwóch latach od pierwszego lotu pojechałem na mistrzostwa Polski Juniorów wygrałem wszystkie konkurencje. Był to olbrzymi skok do przodu i zachęta do dalszego doskonalenia się.

PK: Kolejne z rzędu z sukcesy nie mogą być przypadkiem. Podejrzewam że kluczem jest myślenie analityczne, świetna znajomość matematyki i fizyki, ciągła analiza warunków pogodowych. O czymś zapomniałem?
SK:
Z działów matematyki wybrał bym rachunek prawdopodobieństwa. W lataniu szybowcowym nigdy nie ma pewników. Jeśli ma się duże doświadczenie można celniej trafiać, ale ryzyko zawsze pozostaje.  Młodzi piloci mają większa skłonność do podejmowania ryzyka, więc może się zdarzyć, że wygrają na tym. Starsi, zaznali wielokrotnie smak porażki latają ostrożniej, zwykle bardziej równo, ale nie mogą dopuścić by asekuranctwo przeważało. Trzeba podejmować ryzyko, ale wtedy gdy zmuszają do tego konkurenci. Te powietrzne szachy rozgrywane są na nie do końca poznanym polu i przyroda zawsze ma jakiegoś asa w rękawie. Czasem można mieć zwyczajnie pecha, przegrać w najmniej oczekiwanych okolicznościach ale : "O tom to je" – jak mówią Czesi.

Perfekcyjny pilotaż, koordynacja sterowania, wyczucie dystansu, podzielność uwagi, znajomość meteorologii i zasad rządzących ruchami powietrza to podstawa, kształcenie automatyzmów i doskonalenie spostrzegania - to podstawa dobrego latania na szybowcach. Tych umiejętności, przy odpowiednich predyspozycjach , nabywa się w młodym wieku bardzo szybko. Potem trzeba nauczyć się latać z innymi i tego, że wygrywa kto popełni mniej błędów. Na końcu jak w każdym sporcie walczy się ze swoją Psyche.  

Jeśli już dalej mówimy o receptach na sukces, to należy pamiętać,  że w tej chwili często na areny najważniejszych zawodów na Świecie wybiera się góry. Łatwiej  w nich o wolną przestrzeń. Nie bez znaczenia jest fakt, że latanie w górach jest bardziej spektakularne, ciekawsze dla zawodników a rywalizacja ostrzejsza. Nie można na takich zawodach marzyć o dobrym występie jeśli nie pozna się szczegółowo wszystkich zboczy, przełęczy, pułapek i gorących miejsc podniebnego boiska. I tu dochodzimy do ściany, którą coraz trudniej przeskoczyć. Doskonałym przykładem były zawody w Rieti którego grzbiety wyjątkowo dobrze należy poznać przed zawodami. Często dają one możliwość bardzo długich przeskoków i bez wiedzy jak ułożą się wiatry w poszczególnych dolinach jest się na straconej pozycji.  Boleśnie przekonała się o tym nasza starsza kadra w 85 roku i my w 2008. Zawody wygrali absolwenci aeroklubu  Bundeswehry, którzy jeździli tam kilka razy na zawody organizowane przez wojsko.

PK: Twoja kariera z lotnictwem to podobno przypadek aczkolwiek w Twojej historii znalezionej w internecie doczytaliśmy się, że rodzinne wątki lotnicze sięgają czwartego pokolenia. Podobno jako dziecko pozaklejałeś Ojcu wszystkie dziurki w szybowcu dla poprawy aerodynamiki. Czy to był moment w którym złapałeś bakcyla?
SK:
Myślę że wtedy byłem bardziej zainteresowany samą plasteliną i lodami, ale spędzałem  na lotnisku sporo czasu i zżyłem się z jego atmosferą. Faktycznie zakleiłem raz ojcu we „Foce” wszystkie dajniki przyrządów przed startem do konkurencji. Dał sobie jednak radę i bez nich, wygrał zawody, więc nie było trzepania spodenek. Wątek historyczny tradycji rodzinnej, bierze się stąd, że na początku I Wojny Światowej w domu mego pradziadka mieścił się sztab oddziału rozpoznania lotniczego, który miał na wyposażeniu balon obserwacyjny, oraz pierwszy w świecie samolot wyposażony w radiostację pokładową. Opowieści o tych homeryckich bojach nad Dunajcem funkcjonują w rodzinie do dziś. Szybownictwo było raczej kontynuacją sportowego zajęcia jakim było żeglarstwo, które w liceum uprawiałem ze sporymi sukcesami. Nie można tu mówić o przypadkowym początku szkolenia, natomiast w lataniu przestały mi przeszkadzać żaglówki kiedy FSM został sprzedany Fiatowi i klub stracił sponsora na zakup łodzi olimpijskiej.

PK: Prawdziwą przygodę z szybownictwem zacząłeś jako 16-latek. To były trudne czasy. Czy pamiętasz zabawne historie z tego okresu? Najtrudniejszy moment w Twojej karierze?
SK:
Pamiętam jeszcze czasy, gdy na śmigłach samolotów zakładano grube łańcuchy i solidne kłódki a znad wrót hangarów straszył zakaz fotografowania. Dzień przed rozpoczęciem szkolenia, latanie nad łąką lotniska w Bielsku przyśniło mi się w nocy. Poza tym zabawnie nie było. Podchodziło się do latania bardzo poważnie i ze smutną miną.  Nie było już darmowego latania. Sprawy bytowe ciążyły nad ogólną atmosferą a na lotniskach wszystko zależało od humoru znudzonego instruktora albo pokrzywionego  wszystkimi chorobami świata skwaśniałego mechanika. Ciekawy epizod dotyczył skoków spadochronowych.  Żar i Bielsko były jednym klubem a ja w nielicznej grupie szkoliłem się na Żarze. Ominęło nas więc praktyczne przygotowanie do skoków. Musieliśmy to nadrobić przed wylotem samodzielnym Pojechaliśmy do Bielska by oddać jeden skok. Cóż, instruktor spadochronowy uznał nasze przygotowanie za niewystarczające by dołączyć do grupy i przez tydzień musieliśmy skakać z otwartych drzwi AN2 na beton przed hangarem. Przez  kilka godzin dziennie. Można by dodać nie róbcie tego w domu, zrobiliśmy to za was, byście nie musieli próbować. Mimo tak gruntownego przygotowania kolega złamał nogę i był wykluczony z latania na następne kilka lat. Wesoło robiło się dopiero wieczorem. W kawiarni przy lotnisku z daleka można było rozpoznać stolik okupowany przez pilotów. Dłonie wiły się w skomplikowanych figurach akrobacji i centrowaniu kominów. Teraz tak modelowo ilustruje swe wywody tylko Witek Czarnik a przy kawiarnianych stolikach nie ma już tak wielu stresów do odreagowywania.

PK: Najtrudniejszy moment w powietrzu?
SK:
Było ich wiele. Nie są to chwile grozy w której za chwilę rozbije się szybowiec, ale decyzje  w nieznane, najeżone pułapkami obszary. Kiedy błąd może kosztować utratę miejsca albo dwudniową drogę po bezdrożach .  Kiedy trzeba polecieć nisko nad wielką połać lasu pod jedyną chmurę albo ryzykować wodowanie lecąc wzdłuż niskiego zbocza nad jeziorem. Najczęściej jest to jednak tylko ryzyko utraty punktów. Błąd odległego lądowania kosztuje coraz mniej w porównaniu do zawodów w których na jeden wózek przypadało pięć szybowców do ściągnięcia i kierownik zawodów był bezlitosny w wykładaniu konkurencji. Kiedyś wylądowałem nawet na bagnisku w środku dużego lasu Jantarem 2b. Nigdy mnie nie było stać na pomocników więc od tego momentu unikałem latania tym szybowcem.

PK: Podobno szalenie ważną rolę w Twojej karierze odegrał Tata...
SK:
Bardzo mi pomógł przeskoczyć trudny etap po pierwszych lotach samodzielnych. Nauczył mnie latania na termice, w chmurach, akrobacji.  Jest to okres w którym bardzo łatwo zrezygnować z latania. Tego się w aeroklubach nie uczy a teraz to rzadko nawet instruktorzy latają poza zasięg lotniska. W początkach latania łatwo zrazić się do lotnictwa. Tato organizował środki finansowe, sprzęt, transport, pełnił rolę mego pomocnika. I tak jest do dziś. Gdyby nie jego aktywność, nigdy bym nie wyjechał do miejsc w których zdobyłem najtrudniejsze doświadczenia i nie przebił bym się tak szybko do światowej czołówki. Liczyło się tylko kilka nazwisk a na młodzieży próbowano oszczędzać resurs.

PK:  Niezależnie od tego czy startujesz w wyścigach (rajdach), przelotach,  niezależnie od klasy w której startujesz, jesteś mistrzem. Jak to robisz? Ile czasu zajmuje Ci przygotowanie?
SK:
Nie zawsze. Jak nie mam szybowca przed zawodami, nie mam możliwości poznać lokalnych gór, nie potrenuję albo nie wierzę, że może się udać, to nie jestem. Z pewnością nie ułatwiają startów problemy życiowe ani inne trudności.

O konkretnych zawodach trzeba myśleć dwa sezony wcześniej. Trzeba mieć do dyspozycji szybowiec by go poznać i przygotować. Pojechać na treningową imprezę w miejscu zawodów, dobrze się nastawić i... mieć szczęście. Ale komfort w pełni przygotowanego wyjazdu miałem tylko raz, kiedy jechałem na Brawo do Nitry, więc najczęściej decyduje szczęście. 

PK: Zatem podsumowując ten wątek. Ile według Ciebie w osiągnięciu dobrego wyniku zależy od umiejętności, a ile od warunków pogodowych, może szczęścia? Oczekuje  możliwie krótkiej odpowiedzi. Najlepiej w procentach.
SK:
Jeśli mówimy o wysokim poziomie latania to: 10% szybowiec lepszy niż u konkurentów (w większości klas, poziom szybowców jest bardzo wyrównany a na monotypie ten element jest bliski zeru), 5% niezawodność szybowca, 5% niezawodne wyposażenie szybowca (radio!), 15% zaplecze na ziemi takie jak informacje meteorologiczne obserwacje pogody i zawodników, 35% umiejętności zawodnika w tym znajomość rejonu, błędy techniczne jak naruszenie strefy zakazanej itp., 20% wyrównany i współpracujący team, 10% szczęście. Jeśli poziom zawodników jest wysoki to ostatnie 30% ma decydujące znaczenie i rośnie rola dobrego szybowca.

PK: Czego zdecydowanie mają nie robić wszyscy, którzy chcieliby pójść w Twoje ślady?
SK:
Żenić się. Facet który ma aż tak zajęta głowę swoim hobby to kiepski materiał na męża. (Nie jest tak źle -Ania)

PK: Pierwsza porażka? Najważniejsze zwycięstwo?
SK:
Porażek było wiele, zanim jeszcze zaczęto je zauważać. Pierwszą to chyba występ na mistrzostwach juniorów we Freudenstadt.  Nie znaliśmy lokalnych warunków i nie potrafiliśmy dobrze latać parami.

Najważniejsze udane zawody, jednak nie zwycięstwo, to zawody w Saint Auban we Francji  na które nie było chętnych. Pojechałem właściwie w zastępstwie utytułowanych kadrowiczów. Nie dostałem najlepszego szybowca, którym wtedy dysponowaliśmy, bo bali się bym go nie uszkodził a i tak udało mi się a tych zawodach zabłysnąć. Pojechałem na naukę a tu udało mi się wygrać kilka konkurencji i gdyby nie ewidentny brak znajomości trenu po włoskiej stronie Alp, który spowodował słabszy wynik w jednej z konkurencji, mógł być medal. Od tamtej pory wiem co to znaczy lokalne doświadczenie. Teraz, gdy po zawodach w Turynie poznałem także tę część Alp nie miał bym najmniejszych problemów w feralnym dniu, ale 10 lat temu przeżywałem ogromny stres przelatując na dużym ASH-25 tuż nad taflą jeziora Mt Cenis do Włoch, w nieznany teren, a następnie lecąc w zamgleniach, pod słońce, musiałem podjąć decyzję którą stronę góry wybrać, aby trafić w dolinę do Francji, zamiast w drugą kończącą się ślepo pomiędzy szczytami. Udało się, ale straciłem 50 minut i szanse na medal. Mimo wszystko był to ogromny sukces podkreślony przez osobiste gratulacje od Uliego Schwenka, który przez pomyłkę na koniec zawodów dostał mój puchar za wygranie najdłuższej konkurencji. Wtedy góry zostały odczarowane i pękł mit, że my Polacy nie mamy szans na zawodach w Alpach.


PK: Kto jest Twoim największym konkurentem w Polsce i na Świecie?
SK:
W Polsce łatwo się domyślić : Centka i Staryszak. Na Świecie w każdych zawodach jest to kilku pilotów. Niemcy, Czesi, Francuzi, Anglicy to zawsze silne ekipy.  Często właśnie łut szczęścia decyduje o tym kto walczy o medale. Na zawodach w górach olbrzymią przewagę mają piloci którzy są u siebie.  Mam za to swoich ulubionych pilotów, jak własnie Uli, który chyba jest uwielbiany przez wszystkich, Galeto, Peter Harvey, Foltin. Ścigać się z takimi ludźmi i nawet przegrać to prawdziwa przyjemność.

PK: Jak wygląda Twój trening?
SK:
Mój trening to niemal wyłącznie starty na zawodach. Dawniej nie miałem czasu na to by latać jeszcze poza zawodami. Obecnie uważam że jest to najcenniejszy trening kiedy można się zmierzyć z konkurentami i inni piloci od razu zweryfikują trafność odejmowanych w locie decyzji. Bardzo ważne jest wypracowanie dobrej współpracy w ekipie.  

PK: Czy Twoje występy finansuje Aroklub Polski? Co chciałbyś powiedzieć potencjalnym sponsorom aby zainteresowali się polskim szybownictwem?
SK:
Część kosztów udziału w najważniejszych zawodach międzynarodowych finansuje ministerstwo sportu. Moim sponsorem w ciągu ostatnich dwóch sezonów było TFI Opera i niezmiennie Elektrownia Wodna Porąbka Żar. Niestety nie są chyba w stanie wysłać mnie na finały GP do Chile. Bez sponsorów nie będzie wyników.

PK: Jakie cele indywidualne stawiasz sobie w następnym sezonie?
SK:
Zobaczymy czy będzie następny sezon po tylu problemach w tym roku.  Poświęciłem ponad rok by się przygotować dobrze do zawodów w Nitrze, nie wszystko szło po mojej myśli, chciałem uniknąć konfliktu preferując start w klasie 18m ale się nie udało. Na tydzień przed zawodami przygotowania diabli wzięli. Znów jest szansa na start w znanym mi terenie na Słowacji i mam równorzędny szybowiec do dyspozycji ale mam już dość. Mam dość zawiści oskarżeń, ostatniej kolejki do sprzętu, polewania wodą przez konkurentów w kominach i organizacji wszystkiego na ostatnią chwilę.  Przyszły sezon z pewnością nie będzie to tak intensywny jak obecny. W tym roku startowałem w sześciu dużych zawodach i udało się wygrać 4. Prievidza to była antytoksyna.

PK: Na ile, jeśli w ogóle, nowoczesna technika (komputery, gps-y) pomagają w  osiąganiu wysokich wyników?
SK:
Niewiele. Najnowszy sprzęt, cyfrowe mapy i komputery w porównaniu do najstarszych kalkulatorów dolotowych z GPS nie dają dużej przewagi. Ja mam wciąz starego Cambridge'a. To co faktycznie się liczy, wariometr jak do tej pory nie poprawił się. Sądzę że jesteśmy na progu przełomu w technice ale nie wiem czy będzie to sprzęt lotniczy czy np modelarski gdzie nie ma tylu barier biurokratycznych. Łatwiej za to śledzić zawody i poznać teren przyszłych wyścigów siedząc przed komputerem.

PK: Niezależnie za co się weźmiesz, to zamieniasz to w złoto. Czy masz plany związane z innymi dziedzinami sportu?
SK:
Może kiedyś jeszcze wrócę do żaglówek jak będzie chwila czasu.

PK: Na koniec moje osobiste pytanie. Twój ulubiony zespół?
SK:
Pink Floyd

PK: Dziękuję za rozmowę i życzę samych sukcesów!
SK:
Dziękuję.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony