Sebastian Kawa: Północny wiatr nie taki najgorszy
Jeśli nie ma tego co lubisz – bierz co dają.
Gdy Andrej zapowiedział wczoraj, że przyjedzie polatać do Kisłowodzka, nawet mu trochę współczuliśmy, bo nie zapowiadano dobrej pogody. Smaczku dodał fakt, ze Elmer od 2 dni próbuje zdalnie przez telefon uruchomić z Rosji swoje serwery pogodowe w Estonii i jakiś chochlik stale mu przeszkadza. Rano spokojnie obserwowaliśmy wrony chodzące pieszo po lotnisku, oraz nisko pełzające obłoki. Po 10-tej zadzwonił Andrej. Był już na lotnisku w Mineralnych Wodach. W tym momencie słońce zaczęło się przebijać przez zwartą powłokę chmur. Arcus był gotowy, zatankowany. Tlen, baterie i prowiant zapakowane, więc bez pośpiechu zaciągnęliśmy szybowiec na start. Zimny północno-zachodni wiatr, chyba ten sam, który wymroził już pelargonie na balkonie u babci Ewy, doskwierał w cywilnym ubraniu, ale po przygotowaniu się do lotu musieliśmy rozpinać stroje, by resztki rozumu nie wyparowały.
Ilia z powątpiewaniem spoglądał w niebo. Ich Twin Astir nie próbował jeszcze startu pod górkę, a przy silnym zachodnim wietrze na lotnisku nie było rady na inne kierunki rozbiegu. Ilia i Elmer, któremu tym razem przypadł w udziale Astir, poprosili nas o szybki raport pogodowy, czy można bezpiecznie dostac się nad góry. Pogoda znów nas zaskoczyła, tym razem bardzo pozytywnie, bo okazało się, że jedynie dolina Kisłowodzka była zakryta chmurami a dalej, dosłownie 5km obok świeciło już słońce. Podstawa chmur na 600m zachęcała od razu do skoku nad chmury w okolicy lotniska i tam królowała już fala. Przekazaliśmy to wszystko kolegom i ambitnie, dalej już bez silnika atakowaliśmy rotory i falę nad Kanionem Uszkekeń. Prawie bezchmurna pogoda nie ułatwiała odnalezienia właściwego miejsca, ale po kilkunastu minutach oglądaliśmy już świat z 4000m. Do prób odnalezienia kolejnej fali zachęcały frakto – rotory na dużej wysokości, ale nie udało się od razu trafić w noszenie. Andrej długo nie latał, zaczął mieć kłopoty, więc by uspokoić nieco sytuację otworzyliśmy na nowo silnik poszybowaliśmy prościutko nad lodowce Elbrusa. Maleńki szczyt Kalickiego znaczy fale na zawietrznej i tym razem niezawodnie pokazał odpowiednie miejsce. Wiatr na wyższej wysokości zakręcał na północ i najsilniejsze noszenie znaleźliśmy nad stacjami narciarskimi Mir i Garabaszi.
Zachodni wiatr nie jest najlepszy dla tutejszej fali. Wiejąc wzdłuż gór zazwyczaj zwalnia wzdłuż pasma. Do tego silna odchyłka północna gasiła wyżej zafalowania. Nie znaleźliśmy niczego ponad 1m/s odlatując kilkadziesiąt km pod wiatr. Dla mnie dzień nie był zbyt ważny, bo nie da się w takiej pogodzie próbować rekordowego lotu, więc dla Andrzeja wróciliśmy nad największą atrakcje okolicy – Elbrus. Co ciekawe, próba zbliżenia się do jego nawietrznych zboczy po stronie zachodniej skończyła się silnym duszeniem. Trzeba było uciekać. Za to po stronie zawietrznej, mimo znacznie mniejszej wysokości, znów odbiliśmy się w górę. Zachodzące za szczytem słońce dodawało grozy podczas krążenia w turbulencji tuż nad popękanym lodem, ale po chwili lataliśmy już w okolicy czapeczki pileus kryjącej szczyt. Do zachodu zostało niecałe 30 minut, więc rzuciliśmy się w stronę lotniska. Jutro ma wiać jeszcze mocniej z półocnego-zachodu i około 9 rano deszczowe chmury, które przypłynęły na noc, powinny zdryfować wzdłuż zboczy na wschód.
Wierna asysta w drodze do majaczącego na drugim końcu szybowca. Gdyby nie pieski pas stale byłby zajęty przez pasące się krowy. Wystarczy im pokazać ręką obiekt, a zajmą się oczyszczaniem pasa.
Podstawa między 300 a 600 metrów, ale po 11:00 okienko fenowe nad lotniskiem pozwala na bezpieczny wzlot.
Kilka kilometrów dalej króluje już słońce. Oby zawsze było tak łatwo.
Mały i duży Bermamyt postraszył nas skałami, zanim wskoczyliśmy nad rotory. Duża zmiana kierunku wiatru z wysokością nie sprzyjała regularnej fali.
Trudno nie fotografować takich widoków. Na zdjęciu i tak nie wyglądają w połowie tak dobrze jak w rzeczywistości.
I jeszcze jedno zdjęcie „od kuchni”.
Rano nic nie zapowiadało tak pięknych widoków. W pogodzie pełno deszczu , na kamerach ze stacji narciarskich latające poziomo płatki śniegu. A tu proszę jak ładnie. Zdaje się, że po oswojeniu tych gór, będzie to bardzo dobre miejsce do latania. Przestaliśmy sią już bać diabelskich kanionów płaskowyżu Biacasyn. W razie kłopotów należy lądować na szczytowych połoninach.
Uszba. Czapka usztaka albo zakopany kot.
Mimo wszystko lepiej być w szybowcu, niż na takim popękanym polu lodowym. Silny wiatr zasłonił zdradliwymi mostkami śniegowymi większość szczelin. Można do nich wpaść bezpowrotnie.
Na zachód od Teberdy fala nie zachwyca. Wracamy nad Elbrus.
Chwila spokoju na ciekawe widoki. Jednak gdy podlecieliśmy bliżej, trzeba było uciekać z podkulonym ogonem choć była to strona nawietrzna. Straciliśmy 500 m wysokości.
Po drugiej, zawietrznej stronie, z jeszcze mniejszej wysokości fala zabierała tuż nad lodem.
Stacje narciarskie pod Elbrusem. Tym razem pod kadłubem, bo wiało z północy.
Jeszcze tylko ślizgawka po pileusach i do domu. 60 km pokonamy w około 15 minut.
Sebastian
Komentarze