Sebastian Kawa: Gorgany pokonane
Latanie na szybowcach ma wiele form.
Możesz w chwili oderwania się od ziemi zostawić pod sobą codzienne troski i w locie rekreacyjnym oddać się błogiemu kontestowani przestrzeni wolnego świata, albo wycinać różne fikołki podnoszące ciśnienie krwi. Możesz sobie robić wycieczki krajoznawcze, próbować lotów rekordowych, mocować się z rywalami podczas zawodów. Ukoronowaniem tej sztuki są jednak pionierskie loty w górach dostępnych dotąd tylko dla ptaków. Trudne i pełne emocji, lecz wspaniałe, były loty w Himalajach. Niezwykłych wrażeń i mnóstwo cennych doświadczeń dostarczyły Sebastianowi 3 wyprawy w Kaukaz. Pod naszym bokiem rozciągają się bardzo regularne pasma Karpat Wschodnich: Bieszczady Wschodnie, Gorgany, Czarnohora, Bukowina. Przed wojną wykonano parę krótkich lotów wokół Bezmiechowej i Ustianowej, ale dalsze obszary są dotąd są dzikie i nie znane pilotom. Nikt tam nie latał szybowcem.
Góry te z pewnością są atrakcyjne latem, ale ich układ i lokalizacja sprawia, że należy się tam spodziewać fantastycznych warunków falowych.
Może to być bardzo atrakcyjny trakt do latania bezsilnikowego od naszych Beskidów po Bałkany. Nie zdziwię się jeśli po uładzeniu problemów na ziemi powstanie możliwość szybowcowych rajdów pod /nad chmurami ku brzegom Morza Czarnego. Na Ukrainie nadal obowiązuje model nadzoru nad ruchem lotniczym, który tak nas uwierał przez lata. Nasze zabiegi o uzyskanie zgody choćby na loty przez Gorgany trwały ponad 3 miesiące. Wymagało to uzgodnień na szczeblu ministerstw spraw zagranicznych i centralnych władz lotnictwa obu krajów. Zaangażowała się nasza ambasada, oraz konsul we Lwowie. Sebastian uzyskał zgodę na jeden lot.
Jens Kröger pożyczył mu znów swój dwumiejscowy szybowiec ASH 25 sprawujący się tak dzielnie podczas naszej wyprawy w Himalaje, więc me dziecię pełne entuzjazmu ruszyło w Bieszczady, gdy w pierwszych dniach listopada zaczął się budzić wiatr halny. Zawsze po drodze jest jednak jakiś sierżant. Sebastian niczym Jurand ze Spychowa pod bramą krzyżackiego zamku dreptał kornie podczas pierwszego podejścia do napowietrznej furty na Ukrainę. Plan pionierskiego lotu przyjęto w poprzednim dniu, ale furty nie uchylono, więc dla poprawienia nastroju i pożytecznego wypełnienia reszty dnia z Piotrem Bobulą gazdującym na bieszczadzkim lotnisku w Żernicy, przemierzył nasze góry od Bieszczad przez Tatry do krańca Beskidów i z powrotem. Razem ponad 750 km.
Był to pierwszy taki przelot z wykorzystaniem fal halniakowych w Karpatach. Kolejne tygodnie upłynęły na podkręcaniu nowych sprężynek decyzyjnych i usuwaniu przeszkód. Sebek wrócił z szybowcem w Bieszczady, gdy prądy strumieniowe wznowiły harce nad Atlantykiem i ponownie zaczęły sprawdzać żywotność drzew, oraz stan dachów w Europie.
Ciepły wiatr halny, jaskrawe słońce i regularne jak australijskie morning glory wały chmur rotorowych zapraszały na piękną przygodę nad chmurami, ale szorstkie niet ze Lwowa zgasiło bajkowy nastrój. Znów trzeba się było cofnąć od granicy. Przedwczoraj niecierpliwość udzieliła się chyba bożkom wiatru, bo pod uderzeniami huraganów padały wiekowe drzewa. Fruwały dachy, pękały liny sieci elektrycznej, latały gałęzie i różne przedmioty, lecz Laguna Sebastiana szczęśliwie dotarła do bieszczadzkiej gawry Piotra. Czas na trzecie podejście.Wiatr nie słabł. W porywach sięgał 160 km/h, toteż SP-00 64 szybko osiągnął wysokość właściwą dla gigantycznych liniowców.
Znów niecierpliwe wyczekiwanie przed graniczną ścianą. – Puszczą, nie puszczą… Punktualnie przed dziesiątą sylwetka naszego szybowca mknąca na ekranie ku granicznej linii wywołała u kibiców chwile radosnego uniesienia, ale przed Sokolikami nasz szybowiec wyhamował jak pies Pluto. Znowu szlaban. Tysiące metrów wysokości zamieniono na rekonesans bieszczadzkiej fali i oględzin pasa betonowego w Krośnie. Może przydać, gdyby kiedyś nie było możliwe lądowanie na kopcach Bobulandii. Wczorajszy słoneczny dzień dał czas na relaks i drobiazgowe przygotowanie się do następnej ciężkiej próby, bo prognozy były wyzywające.
Dziś wcześnie obudzili się chłopcy w Żernicy. Nasilające się podmuchy i szybko zbliżające się chmury przeciążone śnieżnym ładunkiem ponaglały do startu.
Jak na złość zielone wzgórza nad Soliną nie dawały dostatecznego podparcia, a silnik podobnie jak w Himalajach ani myślał o wznowieniu pracy gdy schowaniu go po po starcie do przytulnego kadłuba. Tym razem na wieży we Lwowie nie było atamanów przywiązanych do swych archaicznych i sztywnych reguł, więc Magdalena, Henryk, Grzegorz, Filip z Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej i Janek Krzyżanowski z wieży na Okęciu wynegocjowali realizację planu lotu. Radość rozsadzała serce na widok ikonki naszego szybowca mijającej szybko trawersy kresowych miejscowości. Niczym samolot rejsowy utrzymywali wysokość około 6000 m. W niespełna godzinę zbliżyli się do granicy z Rumunia. Tu nakazano im powrót, ale w locie na fali tempo nie spadło i oscylowało około 200 km/h prędkości podróżnej. Krzysiu Trześniowski skwitował to smsem: – O Boże.. Ale daje !
Jednak śniegowa ściana fronty dotarła już do uzdrowiska Truskawiec. Na obejście burz śnieżnych nie było szans, więc Sebastian poprosił o zgodę na powtórny bieg ku Rumunii.
Znów szalona jazda w bajkowej scenerii.
Choć upłynęło sporo czasu nim dolecieli znów do Rumunii i wrócili pod Truskawiec, potężni posłańcy zimy ani myśleli ustępować z drogi do Polski.
W pobliżu granicy zmienił się też niekorzystnie kierunek wiatru i trzeba było przebijać chmury. Zniknięcie ikonki szybowca nad Samborem, w którym wzrastała Pani Dziurzyńska - ciocia pilotów szybowcowych którzy w okresie powojennym bywali w szkole szybowcowej na Żarze, podniosło obserwatorom poziom emocji. Na szczęście było to tylko niedomaganie system i po dość długiej przerwie szybowiec znów pokazał się na planszy. W ostatnim wznoszeniu falowym mozolnie walczyli o stopy wysokości potrzebnej na dramatyczną końcówkę lotu.
Bieszczady były zakryte do ziemi lodzącymi chmurami i opadami śniegu. Szansę na pomyślne przejście przyziemnej warstwy chmur stwarzały okolice Przemyśla, ale spod burej powłoki wyłonił się też Arłamów z betonowym pasem do lądowania. Tam zaczęła się rysować szansa na przeskoczenie jeziora w Solinie. Jednak prędkość przemieszczania się pod wiatr oscylowała między 22-28 węzłów przy przyrządowe około 90 kts. Lądowanie z tylnym wiatrem i prędkością ponad 200 km/h na błotnistym stoku szkoły szybowcowej w Bezmiechowej gwarantowało uszkodzenie szybowca.
Bobulandia nadal była w chmurach i śniegu, więc trzeba było zawrócić do ośrodka znanego z internowania działaczy „Solidarności” w 1981 r.
Trudny, lecz piękny lot i wspaniały wyczyn. Być może będzie on tą kropelką, która przyśpieszy kruszenie bram i murów archaicznego systemu, a te piękne góry poszerzą kiedyś obszar szybowcowego raju obejmującego obecnie Beskidy, Tatry, Fatrę i Sudety. Tu niegdyś także zaczynaliśmy od pojedynczych lotów poznawczych.
Tomasz
Komentarze