Kilka słów o lataniu na Balicach
Żeby trochę poprawić nastrój członków Krakowskiego Klubu Seniorów Lotnictwa, Leszek Mańkowski zamieścił kolejny odcinek opowieści Wojciecha „Mońka” Kilarskiego. Tym razem będzie o lataniu na lotnisku w Balicach, oraz czym to się dla "Mońka" skończyło.
Zabawa w pałacu (przesłuchanie)
"Zima 1950 roku. Liga Lotnicza zorganizowała w Balicach pod Krakowem kurs unifikacyjny dla pilotów wojskowych, szkolących pilotów cywilnych. Loty odbywały się na lotnisku, a zakwaterowanie uczestników było w pałacu w Balicach.
Moje pragnienie latania było tak ogromne, że prawie w letnim odzieniu zabierałem się na pasażera. Loty były wprawdzie bardzo krótkie – 20-to minutowe, a że był to już grudzień, to przemarzałem, łzy mi się cisnęły z zimna, ale latałem. Podziwiali mnie za ten hart, ale też i współczuli. Na solidne, ciepłe odzienie nie było mnie stać, bo zarobki były mniej niż marne.
Na zakończenie kursu panowie piloci postanowili urządzić zabawę. Zaprzyjaźnione panie zajęły się przygotowaniami, a mnie zlecono – jako że byłem dekoratorem – dekorację sali lustrzanej pałacu. To było arcyłatwe. Trochę bibuły, parę elementów dekoracyjnych i sala lustrzana była gotowa. Jeszcze pozostał do udekorowania hall wejściowy, bardzo wysoki. Przy dekoracji ściany drabina, taka jednoczęściowa, bardzo wysoka – usunęła mi się spod nóg. Jak otworzyłem oczy i zobaczyłem podłogę – skontaktowałem, że chyba musiałem spaść. W ogóle to nie pamiętam momentu usunięcia się drabiny, dopiero jakby droga dedukcji ustaliłem ten fakt.
Nie wiem, czy było to krótko, czy długo, bo nie uważałem za celowe, aby się pozbierać. Nad sobą ujrzałem pochylone postacie w mundurach pilotów i nie ruszając się słyszałem ich rozmowy – trzeba go podnieść albo natrzeć spirytusem? Nie ruszajcie go durnie, bo może ma żebra połamane. Dajcie mu trochę alkoholu niech oddech złapie. I rzeczywiście po wlaniu łyka alkoholu do ust, złapałem oddech i wstałem już o własnych siłach. Spojrzałem na ścianę i zobaczyłem tuż pod sufitem smugi jakie zrobiły moje palce rąk, którymi na próżno usiłowałem się uchwycić ściany. Piloci ukontentowani, że wszystko dobrze się skończyło zabrali mnie do swojego towarzystwa na sali, gdzie uskuteczniali suchą, a raczej mokrą zaprawę przed zabawą…
Szef kursu mjr Maciążek obiecał mi dostanie się na kurs pilotażu samolotowego. Hipotekę personalną miałem dobrą. Sprawa była o tyle ułatwiona, że miałem już za sobą kurs pilotażu szybowcowego w Malborku. W wyniku tego poparcia zostałem skierowany na kurs samolotowy do Wrocławia.
Było tylko podpisanie prośby o przyjęcie do oficerskiej szkoły lotniczej, bo szkolenie samolotowe przygotowywało kandydatów na pilotów wojskowych. Napisałem taka prośbę, bo czas pójścia w „sołdaty” był odległy, więc sądziłem, że to mnie prawie nie dotyczy. Kurs ukończyłem, trenowałem w Aeroklubie Krakowskim. Czas minął i zabrali mnie w „sołdaty”.
O ukończonym kursie i złożonym podaniu oczywiście przemilczałem, gdyż nie wyobrażałem sobie ograniczenia mojej swobody. I tak znalazłem się w zwykłej kompanii wartowniczej w Warszawie. W wojskowej hierarchii była to prawie najniższa kategoria wojska, o statusie, który można porównać do dozorcy.
Żupak w stopniu sierżanta – kiep nad kiepy, był szefem naszej kompanii. W swoisty sposób sprawdzał naszą inteligencję. Wzywał delikwenta do siebie, aby go przetestować. Ja też przeszedłem taki test. Trep kazał mi usiąść, poczem wskazując na portret Bieruta pyta – kto to jest? – odpowiedziałem jak przystało na żołnierza PRL. Po rozpoznaniu Bieruta, Lenina i Stalina – przyszła kolej na Marksa. Bez chwili zastanowienia odpowiedziałem trepowi, że to święty Józef. Trep zagotował i do mnie – co wy kpicie ze mnie??? To nie ja z obywatela sierżanta kpię, tylko obywatel sierżant ze mnie. Ja dobrze znam ten obraz, bo takie sprzedawali na jarmarku, tylko z aureolą – sam to widziałem na własne oczy. Zrozumcie wy – tłumaczył mi zakłopotany trep, że to naprawdę jest Karol Marks, a to co wyście widzieli, to oszuści sprzedawali ciemnej masie podrobione obrazy. Niebawem po paru dniach zjawił się oficer z rozkazem zabrania nas do Oficerskiej Szkoły w Dęblinie, aby zadość uczynić naszej prośbie o przyjęcie do niej. Było nas kilku takich, co to wcześniej podpisali takie cyrografy.
W Dęblinie nastąpiło właściwe sprawdzenie zgodności naszych personaliów, naszych zapatrywań, naszych ewentualnych kontaktów z rodzinami za granicą. Wzywano nas o różnych porach, pod różnymi pozorami, – a to dokumentacja zaginęła itp.
W czasie takiego kolejnego przesłuchania Leszek z głupia frant poddał mi w żartach abym im „zalał kamforę”, czyli opowiedział jakąś bzdurę. Niektórzy próbowali by skreślono ich z kandydata szkoły, kłamali, że mają rodziny za granicą na Zachodzie, ale po sprawdzeniu kłamstwa – oświadczali delikwentowi, że to nie szkodzi.
Chciałem się wymigać z tej szkoły jednak nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
W czasie kolejnego badania jeden z trójki przesłuchujących zapytał, czy mam kogoś za granicą. Tonem lekceważącym, jakbym uważał to za błahostkę – powiedziałem, że mam ale absolutnie żadnych kontaktów nie utrzymuję, zresztą to jest córka ojca z pierwszego małżeństwa, nigdy jej nie widziałem i ona sama też nie prowadziła ze mną żadnej korespondencji. Jest to nauczycielka, ma willę, samochód.
Badający mnie niczym pies, który złapał trop nachylając się zza biurka zapytał, gdzie ona jest. Podobno w Kijowie – odpowiedziałem. Prawie z wrzaskiem burknął, że nie o to chodzi (jakby mu wielka ryba urwała się z sieci) i kazał mi wyjść. Po chwili usłyszałem za drzwiami chichot, no bo takiej bzdury jeszcze nie słyszeli, by w ZSRR nauczycielka – w Kijowie miała samochód i willę. Uznali, że taki bezmyślny bęcwał nie może być pilotem wojskowym i skreślili mnie z listy kandydatów, ku mojemu zadowoleniu.
Ostatecznie zostałem skierowany na kurs strzelców pokładowych w Dęblinie."
Wojciech „Moniek” Kilarski 1950-51
Komentarze