Przejdź do treści
Janusz Orłowski
Źródło artykułu

„… nie jestem dziadek, ja jestem - Praszczur”

Janusz Orłowski ur. 14 stycznia 1926 roku, czyli wcześniej niż powstało Polskie Radio.Z wykształcenia i zawodu architekt, absolwent Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Przez całe życie architekt - urbanista ze specjalizacją - zabytkoznawstwo. Dziadek trojga wnuczków. Pasjonat lotnictwa, najstarszy w Polsce człowiek wciąż latający na paralotni.

Paweł Kralewski: Kiedy zaczęła się Pana przygoda z lataniem?

Janusz Orłowski:
„Latałem” już mając 4 lata. Wszystko działo się w Łodzi. Nasze mieszkanie miało okna na jedną stronę świata, natomiast na strychu na 4 piętrze można było obserwować wszystko zarówno po jednej i po drugiej stronie. Nieopodal bloku, w którym mieszkałem - po jednej stronie na placu Hallera w roku 1930 startowały i lądowały różne niesłychanie fantastyczne maszyny, niektóre jeszcze z kołami na szprychach. W związku z tym ja „latałem” właśnie od okna do okna, aby móc je dojrzeć. Tu startowały tam odlatywały i to był mój pierwszy kontakt z lataniem. Z tym „lataniem” przeżyłem do wojny. Oczywiście podczas okupacji o jakimkolwiek lataniu nie było mowy. Tylko nad nami latali – faszyści, dotychczas nierozliczeni ze swoich podłości.

Po kilku latach zaczęła się moja przygoda z szybowcami. Było to w 1946 roku w Toruniu. Szkolenie szybowcowe było wtedy jeszcze bardzo niezwykłe. Najpierw wieszano przyszłego pilota wraz z szybowcem na tzw. chwiejnicy pod wiatr, a on musiał utrzymywać szybowiec w równowadze. Potem wystrzeliwano go z gumy. Po długich cierpieniach mógł dostać się na wyciągarkę i polecieć trochę dalej zrobić rundkę wokół lotniska i wylądować. W 1947 roku do Aeroklubu w Pińczowie przyszły pierwsze powojenne polskie szybowce oparte na przedwojennych dokumentacjach. Były to Salamandry, wyprodukowane w Bielsku, które funkcjonują zresztą do dzisiaj. Moja przygoda z szybowcami trwała dość długo, ale z przyczyn rodzinnych musiałem ją przerwać.

Latanie zawsze było gdzieś w mojej głowie i po wielu latach przerwy postanowiłem do niego wrócić. Oczywiście w tym czasie już żadna komisja lekarska nie dopuściłaby mnie do latania na szybowcach więc wybór padł na paralotnie. O szkoleniu dowiedziałem się zupełnie przypadkiem z gazety. Odbywało się ono na kopcu na Warszawskim Ursynowie. Z początku moja obecność tam wywołała ogromne zdumienie, że ktoś w tym wieku zamierza szkolić się do latania na paralotni, ale kiedy wspomniałem o przeszłości związanej z szybowcami zaczęto traktować mnie o wiele bardziej poważnie. Pamiętam, że podczas kursu dwóch nastolatków nazwało mnie dziadkiem, więc sprostowałem, że nie jestem dziadek, ja jestem praszczur i taki przydomek pozostał mi do dziś. Wprawdzie początkowo nikt nie podejrzewał, że praszczur jest bardzo rozwojowym pilotem paralotni i doczekał się już kilkadziesiąt razy więcej godzin paralotniowych niż szybowcowych. W sumie szybowcowych było około 20, a paralotniowych w tej chwili już przeszło 620. Może doczeka 1000.

PK: Jakie były początki paralotniarstwa w Polsce ?

JO:
Sprzęt był oczywiście dostępny, ale nie tak nowoczesny jak dziś. Był toporny, ciężki i powiedziałbym, taki niemrawy. Sprzęt zdecydowanie odbiegał jakością od tego, który dostępny jest teraz, teraz jest zupełnie inna technologia, a co za tym idzie większa przyjemność z latania. Kiedyś taki sprzęt, który ważył około 20 kg trzeba było wtaszczyć na górę i jakoś nim operować. W tej chwili dysponuję, prawdopodobnie jedynym takim nowoczesnym modelem w Polsce, który na małym paluszku można nosić gdzie tylko się zechce. Cały zestaw waży ok 4,5 kg.

PK: Skąd mimo swojego wieku czerpie Pan energię aby nadal czynnie uczestniczyć w życiu lotniczym?

JO:
Można siedzieć przed telewizorem lub przy piwku, jak kto woli. Aby latać w ogóle w moim wieku naprawdę trzeba bardzo chcieć. Nie mam na myśli nawet predyspozycji fizycznych, bo można nawet latać jeżdżąc na wózku inwalidzkim i znam takie osoby. Moim sposobem na spędzanie wolnego czasu jest paralotnia. A wiele rzeczy, które mi się przytrafiły nie pozostawiły we mnie żadnego śladu. Przydarzają się różne rzeczy stłuczenia, złamania itp.

PK: Gdzie można latać na paralotni?

JO:
To wszystko zależy od tego jakie są warunki, okoliczności pogodowe. Można latać tam, gdzie możemy się spodziewać lub gdzie wiemy, że jest jakieś noszenie. Nie lata się na takich dzikich wiatrach jak teraz bardzo często występują. Nie latamy kiedy prędkość wiatru wynosi powyżej 6m/s.

Zwykle wygląda to tak, że tam, gdzie chciałoby się polatać, tam zwykle trzeba posiedzieć i poczekać na pogodę. Można na nią czekać nawet cały tydzień. Najwięcej godzin wylatałem na takiej „uniwersalnej” do latania górze, Monte Grapa we Włoszech.

PK: Czy lata Pan sam, czy przynależy do większej grupy paralotniarzy?

JO:
Raczej nie są to wyjazdy grupowe zorganizowane, sam z żoną o nich decyduję. Przyjeżdżają tam o wiele młodsi koledzy, jednak ja mam na tyle łatwiej, że w tym wieku nie mam już zbyt wielu obowiązków rodzinnych, czy zawodowych.


PK: Jakiej rady (rad) udzieliłby Pan swoim młodszym kolegom paralotniarzom?

JO:
Każdy, kto tylko chce powinien latać. Dlaczego powinien latać? Bo nikt za niego tego nie zrobi.

PK: Jaka historia związana z paralotniarstwem utkwiła Panu szczególnie w pamięci?

JO:
Był pewien młody chłopak student politechniki, który pojutrze miał zdawać egzaminy. Postanowił zrelaksować się przed sesją i polatać paralotnią. Przyjechał więc do Włoch ze swoją połowicą, która raczej nie podzielała jego pasji i dość mocno go męczyła. Mimo wszystko trochę na siłę chciał wylatać ileś tam godzin, ale tyle ile tylko będzie mógł. Latał od godziny 8 rano do 8 wieczorem. Po tym czasie wylądował, ale ruszyć ani ręką, ani noga już nie mógł. I gdyby go łyżeczką ta jego połowica nie dokarmiła, to pewnie zakończyłoby się to dla niego tragicznie. Kiedy człowiek lata 2 godziny na paralotni, to tak chciałby już być na tej matce ziemi z powrotem, a on latał proszę Pana 12 godzin. To było coś niesłychanego. Był całkowicie wyczerpany.

PK: Czy paralotniarstwo jest dyscypliną wymagającą pod względem umiejętności, sprzętu i czy wymaga dużych nakładów finansowych?

JO:
Każdy sport może być i tani i drogi. Technologia trochę kosztuje, ale są też tańsze paralotnie. Sam sprzęt, to wydatek od 500 zł do 50 tyś złotych. Szkolenie nie jest zbyt drogie, podstawowe szkolenie może być zrobione za 1500 zł. Tyle, że potem trzeba jednak gdzieś jeździć, trzeba się tam utrzymać, trzeba opłacić instruktorów, którzy szkolą itd.

PK: Jakie jest Pana największe lotnicze marzenie?

JO:
Wylatać „swoje”. Żeby to zrobić, to ja już przestawiłem się z systemu dziesiętnego na system tuzinowy, dwunastkowy. Jeśli ktoś życzy mi sto lat, to ja nie traktuję go serio. Dlatego przestawiłem się na system dwunastkowy, czyli krótko mówiąc teraz liczę nie 10 razy 10 ale 12 razy 12. W związku z tym jeszcze mam czas, ażeby wylatać to „swoje” do 144 lat.

PK: Ile dla Pana jest to „swoje”?

JO:
Latać do końca 144 lat. Zrobić pierwszy tyś, zrobić drugi tyś. może 10 tyś. zobaczymy ile się uda.

PK: Co w lataniu na paralotni jest najbardziej niebezpieczne ?

JO:
Proszę pana, najbardziej niebezpiecznie jest jak się nie czuje powietrza. Powietrze to jest żywioł, który trzeba widzieć i kto nie widzi powietrza lepiej niech nie lata. Żebym miał nie wiem jakie przyrządy to trzeba widzieć powietrze, ono nosi.

Są szaleńcy, którzy na paralotni robią pętlę. Nie uważam tego za sport, to nawet nie jest cyrk, bo po to żeby robić cyrk to trzeba mieć tą żyłkę cyrkową. To jest igranie z przeznaczeniem. Nie należy się wygłupiać.

PK: Czym zajmuje się Pan w przerwach pomiędzy lataniem?

JO:
Wolnego czasu na ogół nie mam. Bo człowiek po to żyje żeby się uczyć czegoś, uważam, że do końca człowiek powinien interesować się światem. Nie tyle uczyć się nowych umiejętności, ale orientować się w tym co się dzieje w świecie, w kosmosie – interesować się filozofią. Tak mi się zdaje. Doktoratu już na pewno nie będę robił, ale poświęcam temu cały czas. O czymkolwiek się mówi trzeba wiedzieć skąd to się wzięło i dlaczego. nauka to jest nie tylko filozofia, zaczyna się od tego, że nie zawsze 2 razy 2 jest 4. Nie kręcą mnie własne działki, własne budowle. W życiu nigdy nie budowałbym własnego domu i nie budowałbym właśnie dlatego, że jestem architektem.

PK: Jakiej muzyki Pan słucha

JO:
dobrej muzyki, każda która się da słuchać od vivaldiego, aż po współczesne puk, puk, puk, puk puk...

PK: Życzę Panu kolejnych tysięcy godzin na paralotni i bardzo dziękuję za rozmowę.

JO:
Dziękuję!

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony