Przejdź do treści
Źródło artykułu

Sebastian Kawa na powietrznej fali

Andy świecą pustkami. Po dzikich, górskich szlakach na wysokości 3-4 tysięcy metrów spacerują jedynie krowy i owce. Piesi rzadko ruszają w drogę ku dziewiczym terenom. Na szczyty, które nie mają swoich nazw, prowadzą szlaki, na których nigdy nie stanęła ludzka stopa. Czy to wzniesień jest za dużo czy Chilijczyków za mało? Andy są najdłuższym łańcuchem górskim świata. Morzem górskich szczytów. Skalnymi głębinami. Biegną od południowego brzegu Morza Karaibskiego przez Wenezuelę, Kolumbię, Ekwador, Peru, Boliwię. W końcu zatrzymują się na terenie Ziemi Ognistej, w Chile i Argentynie.

Dzikie pasma And najdokładniej zbadali ci, którzy oderwali się od ziemi. Szybownicy – Chilijczycy, Niemcy, Włosi, Brytyjczycy, Polacy. Wśród nich Sebastian Kawa. W 2009 roku Polak po raz pierwszy wylądował w porcie lotniczym Arturo Merino Benítez w Santiago. Już przy podejściu do lądowania liniowym, rejsowym samolotem mógł podziwiać zbocza Aconcagui i Zachodnich And, które otaczają stolicę Chile. Niedługo po lądowaniu przeniósł się na inne, tym razem niewielkie sportowe lotnisko Vitacura w centralnej dzielnicy miasta – Providencia. Tutaj na starcie zawodów Andes Open oraz wyścigu Grand Prix w 2010 i 2018 roku, najważniejszej imprezie szybowcowej w cyklu dwuletnim, stanęło kilkudziesięciu topowych szybowników globu.


Ziarno tradycji powietrznej w Chile zasiali Europejczycy, głównie Włosi i Niemcy. Santiago stało się i do dziś pozostaje centrum szybownictwa w kraju. Ci, którzy marzą o tym, by oderwać się od ziemi na pokładzie szybowca, nie powinni zderzyć się ze ścianą. – W Chile nie ma żadnych problemów z lataniem. Łatwo uzyskać licencję, załatwić wizę, zarezerwować hotel. To bardzo dobrze zorganizowany kraj – mówi Sebastian Kawa. Zawodnicy muszą pokonać inne przeszkody. Decydując się na wyścig Grand Prix przy zboczach Andów, poznają smak latania po zupełnie nieznanych trasach, na rozległym terenie. Gdy spoglądają w lewo i w prawo, dostrzegają po  cztery, pięć pasm górskich. Dopiero za nimi rozpościera się równina. Tylko tam mogą wylądować.

Przygotowanie do Grand Prix zaczyna się kilkanaście dni przed wejściem na pole walki. Wytrawny szybownik, podobnie jak doświadczony góral, uczy się docierać do celu różnymi drogami. Sebastian Kawa potraktował Puchar Andów jako trening przed Grand Prix w Santiago. – Zdarzyło mi się zrobić coś, czego nikt inny się nie podjął. Zazwyczaj latamy wzdłuż wododziału, zboczy najwyższych  gór na północ i na południe od Santiago. Raz poleciałem jednak po zawietrznej stronie gór od strony argentyńskiej, na północ od lotniska. Zapuściłem się daleko. Byłem przerażony, nie wiedziałem, gdzie lecę. Miałem tylko 300 metrów wysokości, żeby złapać komin powietrzny i wzbić się dalej. To nie było fajne – mówi Polak. Podczas przygotowań szybownicy z Europy często wspierają się na ramionach chilijskich kolegów. Piloci z Santiago są bardzo gościnni i pomocni, czują odpowiedzialność. Przed rozpoczęciem zawodów pokazują zawodnikom zza Atlantyku trasy nad Andami. Wiedzą, że w przeciwnym razie przybysze nie mają szans na wyrównaną walkę.


Podczas Grand Prix wszyscy zawodnicy przekraczają linię startu w jednym momencie. Napędzani prądem powietrza, poruszają się z prędkością 250 km/h, wzdłuż górskich zboczy wysokich na 4-5 tysięcy metrów. Wygrywa ten, kto wyprzedzi rywali choćby o sekundę. W czasie wyścigu mierzą się z własnym strachem. – Latanie turystyczne w Chile to wyjątkowe doświadczenie, w końcu Andy to naprawdę piękny teren. Gołe, skaliste zbocza w bajecznych kolorach różnych minerałów, które wydobywa się tu w potężnych kopalniach. Zazwyczaj doskonała pogoda przez 7 miesięcy w roku. Widok odrobiny pudru na czterotysięcznikach i lodowców na najwyższych szczytach sprawia, że siedząc w szybowcu można poczuć się wybrańcem. Zawody to jednak zupełnie inna bajka. Dochodzi element rywalizacji. Nie możemy czekać, musimy ryzykować, lecieć szybko. Pozbywamy się instynktów samozachowawczych – opisuje Sebastian Kawa. 

Wbrew pozorom to nie warunki atmosferyczne stwarzają największe niebezpieczeństwo dla szybownika. To cecha zawodniczego latania w Chile. – Tutejsi piloci latają bliżej skał niż np. w Alpach. Zbierają energię prądów powietrznych ze zboczy, by przelecieć długie odcinki bez zatrzymywania się i nabrać wysokości. Wymaga to ciągłego skupienia uwagi, by jak najlepiej wykorzystać noszenia przy skałach, nie zderzyć się ze zboczem i z innymi szybowcami, które błyskawicznie wyrywają w podmuchach powietrznych w górę i rozpędzają się spadając w dół – tłumaczy Sebastian Kawa. Latanie podczas Grand Prix w 2018 roku nabrało charakteru. – Organizator prowadził nas pułapkami górskimi, co było emocjonujące dla kibiców, ale bardzo trudne dla zawodników, zmuszonych do swego rodzaju gry hazardowej. Łatwo było utknąć nisko w którejś z odległych dolin bez możliwości przeskoczenia przełęczy. Choć dla układającego trasę wydaje się to oczywiste, nie zawsze wiadomo, które drogi ucieczki są w takim momencie skuteczne – mówi Polak.

W następnym roku organizatorzy zawodów na Vitacura powracają do gry. Od 18 do 25 stycznia 2020 Chile ponownie będzie gospodarzem szybowcowego Grand Prix. Tymczasem Andy z roku na rok odkrywają kolejne tajemnice. W porównaniu do zawodów z 2010 roku widać dużą różnicę w sposobie szybowania. Sami Chilijczycy, z przybywającymi regularnie pilotami z Europy, nauczyli się latać znacznie głębiej wśród skał. Od kilku lat szybownicy Jean Marie Clement oraz Kalus Ohlmann, a wraz z nimi kilku innych sportowców, w tym Polacy, próbują latania na powietrznej fali po drugiej stronie gór. Fala powstaje w huraganowych niżach z Pacyfiku, które zderzają się z Andami. Polegając jedynie na niewidocznych prądach powietrznych, przy wietrze przekraczającym 250-300 km/h, zawodnicy szybują nad Pampą.


Nad terenami, gdzie jedyną oznaką cywilizacji są pasy startowe w małych miejscowościach, pojawiające się na horyzoncie co 100 km. Sebastian Kawa podkreśla, że wymagające przeloty wynagradzają szybowników. – Latanie w Andach jest jak stąpanie po cienkim lodzie, lądowanie poza tymi lotniskiem niesie ryzyko utraty szybowca. Nie ma jednak lepszego miejsca na ziemi do wykonania rekordowych przelotów szybowcowych. Najdłuższy sięgnął 3008 km w ciągu jednego dnia. We wrześniu 2018 szybowiec Perlan wyposażony w kabinę ciśnieniową, która zabezpieczała pilotów przed warunkami niemal kosmicznej próżni, wzniósł się na tej fali na ponad 23 km nad ziemię. To wyżej niż latał szpiegowski U2.

Więcej o lotach Sebastiana Kawy przeczytacie na www.sebastiankawa.pl

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony