Kolejny Polak za sterami „Supermarine Spitfire”…
O zrealizowaniu marzeń z młodości i wykonaniu solowego lotu samolotem myśliwskim z czasów II Wojny Światowej „Spitfire”, technice pilotażu tej konstrukcji, a także planach sprowadzenia jej na pokazy lotnicze do Polski, z Jackiem Mainką, pilotem, właścicielem zabytkowego dwupłatowca „Tiger Moth” z 1939 r. i „Auster” z 1944 r., na co dzień pilotem komunikacyjnym, rozmawia Marcin Ziółek.
Jacek Mainka: mgr inż. Absolwent Politechniki Warszawskiej, Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa, uczestnik ESA Student Parabolic Flights Competition (1994), trzech edycji konkursu projektowego SAE Aero Design (1995, 1997, 1998). Pilot PLL „Lot” S.A. 1997-2004 ATR-42/72, EMB145, E170. 2004-2006 linie lotnicze Orient Thai i PB Air na samolotach B757 i B767. Od 2006 r. w liniach lotniczych Wizzair – obecnie TRI na A320. Zespół latajmybezpiecznie.org od 2008 r.
Marcin Ziółek: W ostatnim czasie wylaszowałeś się na Spitfire i latałeś solo tym legendarnym samolotem, prawdopodobnie jako pierwszy Polak od czasów II Wojny Światowej. Dla zwykłego smiertelnika chyba nie jest to łatwe do zrealizowania?
Jacek Mainka: Chyba jest to nawet trudne, ale w końcu mi się udało. Nie mogę jeszcze uwierzyć, że leciałem sobie „Spitfire” nad Niemcami sam, a pode mną Ren. Realizacja tego dziecięcego marzenia-celu to jak na razie najdłuższy lotniczy projekt w moim życiu.
Start Spitfire XVI TE184 z Bremgarten. fot. Johannes Heimberger
MZ: Ile czasu zatem zajęła organizacja tego lotu, jakie warunki trzeba było spełnić i czy ogólnie frajda lotu tą konstrukcją jest większa niż innymi samolotami?
JM: Kiedy pierwszy raz leciałem „Spitfire” miałem trochę nadzieję, że nie będzie mi się podobało, że jest „przereklamowany”. „Niestety”, bardzo mi się podobało. Jest to bardzo fajny samolot, a entuzjastyczne opinie na jego temat sprawdziły się, jak dla mnie, w pełni. Początek praktycznej realizacji pomysłu – zakup „Tiger Moth” to było już siedem lat temu. Nie liczyłem ile wylotów do Wielkiej Brytanii – ponad sto na pewno. Dużo spotkań, dużo szkolenia, latania, mini i większych egzaminów, zrobienie UK Display Authorization... Wszystko to było częścią „lotu Spitfire”.
Zdjęcie z wieży po lądowaniu. fot. Johannes Heimberger
MZ: Na co trzeba uważać pilotując „Spitfire” - czym technika latania na tego typu statkach powietrznych różni się od tej na współczesnych samolotach (oczywiście oprócz technologii)?
JM: Przede wszystkim dość mały „Spitfire” wyposażony jest w wielki rzędowy silnik na dość wątłym, klasycznym podwoziu z tylnym kółkiem. Na ziemi bardzo trzeba uważać. Technicznie samolot nie jest skomplikowany, ale za to nie ma prawie żadnych marginesów w obsłudze systemów i silnika. Lądowanie i start są inne niż na współczesnych samolotach dużych i małych. „Spitfire” wymaga takich umiejętności typu „machanie sterami” oraz takiego rozłożenia uwagi w czasie lotu - które teraz coraz trudnej zdobyć.
Nauka lądowań na dwumiescowym Tr XI w Duxford. Instruktor Cliff Spink. fot. Col Pope
MZ: Jakim nalotem, umiejętnościami, bądź innymi czynnikami musi się wykazać pilot, który chciałby zasiąść za sterami takiej maszyny - rozumiem, że to nie jest atrakcja dla każdego posiadacza uprawnień lotniczych?
JM: Do latania „Spitfire” wystarczy licencja turystyczna. Jest jednak małe „ale”. Latałem najpierw na dwumiejscowym „Spitfire” PV202, którego kilka lat temu kupił bogaty gentleman z Południowej Afryki z małym doświadczeniem na „warbird'ach”. Zginął kilka lotów później na tymże PV202 lecąc z instruktorem zresztą – doświadczonym pilotem ex-RAF (wtedy już komunikacyjnym). Samolot nawet się specjalnie nie uszkodził, ale odtąd, w Anglii przynajmniej, dużo trudniej tak kupić, wsiąść i polecieć „Spitfire”. Na wstępie potrzebny jest nalot – najlepiej jak w czasie wojny – na dość popularnych - „Tiger Moth” i potem na „Harvard”. O dziwo dwupłatowy „Tiger Moth” z I WŚ niemalże - dobrze przygotowuje do latania „Spitfire”. Jest parę wspólnych elementów m.in. tak samo trzeba pilnować uciekania z kierunku podczas dobiegu. W RAF, czyli Battle of Britain Memorial Flight, robi się wszystko na „Chipmunk”, tylko pilot lata najpierw „Hurricane” przez pierwszy sezon. Dopiero po zdobyciu doświadczenia przesiada się na „Spitfire”.
fot. Andrzej Rutkowski - więcej zdjęć z sesji Tiger Moth dostępnych jest w listopadowym numerze Przeglądu Lotniczego
MZ: Przygotowanie do lotu i obsługa tego statku powietrznego sprawia z pewnością o wiele więcej trudności niż Tiger Moth…
JM: Oczywiście! Nie polecam „Spitfire” na sobotnie popołudnie. Do tego jest „Tiger Moth” albo „Auster” - mające zresztą i tą zaletę, że się można lataniem podzielić...
„Spitfire” ma sprężarkę, intercooler, skomplikowany system chłodzenia, instalacje hydrauliczną – podwozie, pneumatyczną – klapy, przesłony chłodnicy i hamulce, dochodzi elektryka... Każda z tych instalacji może mieć swoje usterki, podcieki, wymaga konserwacji i obsługi. Silnik V12 o pojemności 27 litrów jest raczej skomplikowanym urządzeniem, wcale nie łatwym do ożywienia. Rozrusznik, sterowanie skokiem śmigła. W „Tiger Moth” nie ma NIC z powyższych systemów i instalacji – czyli odpowiednio mniej usterek i kosztów!
fot. Johannes Heimberger
MZ: Koszty też z pewnością nie są małe – powiedz w przybliżeniu jaki jest to rząd wielkości?
JM: Nie za bardzo lubię to pytanie. Oczywiście – są ogromne – godzina lotu „Spitfire” to około 4000 euro. Nie oznacza to, że aż tyle zapłaciłem, ale ten cały projekt od zakupu „Tiger Moth” to pewnie równowartość niezłego domu. Proszę jednak dać mi powiedzieć dlaczego tak pokierowałem sprawami:
W polataniu „Spitfire” chodziło o pewną symbolikę i dokonanie. Mój dziadek (drugi mąż mojej babci) był mechanikiem w I Pułku Lotniczym na Okęciu przed 1939 rokiem. Po Kampanii Wrześniowej przedostał się do Francji i zgłosił się do „Dywizjonu Fińskiego” tamże. Znowu ewakuacja - tym razem na Wyspę Ostatniej Nadziei – i tym razem przydział do tworzącego się 303 Dywizjonu Myśliwskiego. Następne 6 lat – praca przy („Hurricane”-krótko) „Spitfire”. Odkąd pamiętam chodziłem z Dziadkiem Rysiem na spotkania lotników. Oczywiście samolot bardzo mi się podobał, w ogóle wszystko działało na wyobraźnie i wygłosiłem kiedyś na takim spotkaniu publiczne słynne „jak dorosnę to takim będę latał”. Starsi panowie uśmiechnęli się (smutno) – zła strona Żelaznej Kurtyny, żadnych szans na bycie milionerem w Anglii, służba w RAF w BBMF odpada z definicji... „Raczej Ci się nie uda”...
fot. Col Pope
MZ: Prawdopodobnie koło 1979 roku realizacja nie wyglądała na łatwy projekt...
JM: Prawda? Choć na przykład Pułkownik Witorzeńć był nastawiony bardziej entuzjastycznie i nawet chciał się zakładać – żeby móc przegrać.
Tymczasem większość problemów rozwiązała się „sama” przez te 30 lat burzliwej historii. Trzeba o tym pamiętać. Miałem okresy naprawdę wytrwałej pracy „w innych sprawach” i nie robiłem prawie nic w kierunku spełnienia obietnicy. Ale gdy się tyle wokół zmieniło... tym bardziej byłoby głupio zawieść Dziadka Rysia i jego kolegów i nie zrobić nic w tej sprawie. No to zrobiłem...
MZ: Jaki jest następny Twój cel – „Hurricane”?
JM: Dobry typ! Na razie jednak jeszcze uczę się „Spitfire”... Myślę, że teraz jest szansa na przylot na „Spitfire” do Polski – i to jest następny cel. To warto byłoby zrobić, bo tego jeszcze nie było. Był by to sposób na podzielenie się moim dokonaniem czy radością z innymi. Następny symbol – bo żaden Polak do Polski na „Spitfire” nie wrócił po wojnie. Młodzi chłopcy marzyli o wylądowaniu na Okęciu czy Ławicy swoimi pięknymi maszynami, gdzie matki i dziewczyny będą na nich czekać. Nic takiego się nie wydarzyło. Zabrali im samoloty i pokazano im bramę. Bardzo smutne, zawsze był to jakiś element Ich opowieści...
A ja po locie solo na „Spitfire” od razu zadzwoniłem do Pani Jadwigi Piłsudskiej. Lataliśmy razem na moim „Tiger Moth” i „Austerze”. Nota bene o ile lepiej mieć dwumiejscowy samolot – prawda? Otóż pani Jadwiga, pilot ATA podczas wojny, ma obydwa typy w swoim wojennym dzienniku lotów, podobnie jak kilkanaście wersji „Spitfire”. I to jest właśnie Jej ulubiony samolot. Zauważyłem, że raczej omija wszystkie fety i obchody. Jednak wyprawa na lotnisko jest dla niej przyjemnością i zawsze jest gotowa - jeśli tylko zdrowie pozwala.
Proszę – jest dobry powód przylotu „Spitfire” do Polski.
Drugi telefon po wylądowaniu:. Jerzy Główczewski, przyjaciel mojego Dziadka. Razem byli w 308 Dywizjonie Krakowskim. Jerzy ma 100 lotów bojowych na Mark IX i XVI właśnie. Śmiał się jak mu pogratulowałem wspólnego sukcesu. Lataliśmy ze „Spitfire” BBMF w „Tygrysie” nad Góraszką w 2008 roku razem. Jerzy jest niesamowity. Choć wiem, że ma trochę dość tych rocznic i obchodów, wskoczy z przyjemnością do „Spitfire” jak przyleci do Polski z Nowego Jorku w przyszłym roku.
To już dwa dobre powody! Przekonałem już kolegów Anglików, żeby mi pozwolili polatać tym i owym bez konieczności sprzedaży mojej (wątpliwej jakości!) wątroby, wychodzę więc i ten przylot...
Bazujący w Polsce Taylorcraft Auster IV z 1944. foto": Barbara Rumble
MZ: Czyli istnieje szansa, że jedne z przyszłorocznych pokazów lotniczych w Polsce uświetni swoją obecnością myśliwiec, na którym w czasie II Wojny Światowej latało tak wielu polskich pilotów. Z pewnością wszyscy będą liczyli na krótki pokaz w powietrzu, jednak zrealizowanie tego pomysłu nie będzie chyba ani łatwe ani tanie …
JM: Pracuje nad tym. Patrząc na sprawę z pewnego dystansu – jest tyle innych ważnych spraw, na które warto poświęcić czas i pieniądze, czasy nie są łatwe przecież. Ale przyszły rok to okrągła rocznica Bitwy o Monte Cassino, Inwazji na Europę czy Powstania Warszawskiego. Może któreś pokazy lotnicze zechcą współpracować w kierunku? W polskim lotnictwie wojskowym nie było i nie będzie już bardziej popularnego typu od „Spitfire”, którego przewinęło się ponad 1000 egzemplarzy.
Co dla mnie jednak najważniejsze to, jak już mówiłem, taki telefon po wylądowaniu. „Oto wasz latający „Spitfire” – dokładnie taki, jakim lataliście w 1944 roku – stoi sobie na polskim lotnisku i to całkiem niedaleko”. Nie zdążę już zadzwonić do tylu ważnych dla mnie ludzi z taką wiadomością, nie jestem w stanie już tego odkupić za żadne pieniądze. Stąd więcej nie mogę czasu marnować.
fot. Andrzej Rutkowski - więcej zdjęć z sesji Tiger Moth dostępnych jest w listopadowym numerze Przeglądu Lotniczego
MZ: I na koniec pytanie, którym tradycyjnie kończymy każdy wywiad. Jakiego rodzaju muzyki słuchasz?
JM: Najtrudniejsze... Jak mi się coś podoba – kupuje w internecie, umieszczam na „nośniku” i słucham. Mam zapewne dziwną mieszankę z przedwojennymi polskimi przebojami, standardy muzyczne lat 40. – głównie angielskie i amerykańskie. U2, Dire Straits, różne przeboje z lat 80. i 90. Zaglądam na tę listę... jest sporo instrumentalnych, głównie dalekowschodnie...
Bardzo lubię clip'y typu latanie i muzyka.
MZ: Zatem dziękuję za wywiad i życzę powodzenia.
JM: Dziękuję.
Zapraszamy również na stronę www.tigermoth.pl, gdzie można znaleźć wiele informacji na temat zabytkowego dwupłatowca Tiger Moth Jacka Mainki.
Very big Thank You for Stephen Stead for making the dream happen! Thanks John Dodd for guiding me all the way to the Spitfire world...
Komentarze