Przejdź do treści
Ziemia i niebo - okruchy lotniczych wspomnień. Władysław Poniżnik - cz.I
Źródło artykułu

"Ziemia i niebo" lotnicze wspomnienia Władysława Poniżnika - cz. VI

Kiedyś jakiś stary lotnik powiedział mi, że w lotnictwie wiedza i umiejętności to tylko 10% - trzeba jeszcze mieć 90% szczęścia. I ja to szczęście miałem. Te notatki to tylko zlepek migawek i zdarzeń, ułożonych mniej więcej chronologicznie, które zachowały się w mojej pamięci.

część I
część II
część III
część IV
część V

Zazwyczaj wyobrażamy sobie lotnisko jako olbrzymie, porośnięte trawą (ewntualnie poprzecinane betonowymi lub asfaltowymi drogami) pole, na którym od czasu do czasu lądują bądź startują samoloty. Na pozór jest więc to miejsce całkowicie puste i pozbawione jakichkolwiek zagrożeń pożarowych. Jakże to złudne wrażenie! Ta niemal bezkresna przestrzeń lotniska ma jednak swoje wrażliwe miejsca gdzie na małej (w porównaniu do całości lotniska) przestrzeni nagromadzone są obok siebie zarówno materiały łatwopalne (paliwa) jak i potencjalne źródła ognia (wszelkie silniki, instalacje elektryczne, itp.). Zrozumiałym jest więc, że dla zapewnienia bezpieczeństwa lotnisko musi spełniać bardzo surowe warunki ochrony przeciwpożarowej.

Jednym z tych warunków jest przeszkolenie pracujących tam ludzi w zakresie zarówno zapobiegania pożarom, jak i w umiejętności posługiwania się popularnymi i podręcznymi środkami gaśniczymi. W tym też celu corocznie organizowano nam takie szkolenia w lotniskowej straży pożarnej. Pomieszczenia straży znajdowały się wówczas tuż przy hangarach LOT. Kilka godzin wykładów teoretycznych dostatecznie nas wynudziło, toteż z ulgą szliśmy na kończące szkolenie, zajęcia praktyczne. Zajęcia te odbywały się przed budynkiem straży. Na ziemi leżała dość duża wanna wypełniona jakimś łatwopalnym płynem, a w pobliżu czekało kilkanaście najróżniejszych gaśnic.

Po dłuższych zmaganiach z żywiołem strażakom udało się wreszcie ten płyn podpalić. Buchnęły płomienie, a nad nimi zaczął unosić się gęsty, czarny dym. Prowadzący szkolenie strażak przystąpił do demonstracji prawidłowego użycia gaśnicy... Ku jego i naszemu zdziwieniu gaśnica okazała się pusta!... (a "pożar" trwa i się rozprzestrzenia...) Niemile zaskoczony zawodnością niezawodnego sprzętu i blamażem, jakim się okrył przed publicznością, chwycił następną - ta okazała się również pusta... i kolejna... Zadziałała dopiero piąta! Starał się nie słyszeć naszych pytań o stan innych, rozmieszczonych na lotnisku, gaśnic...  Po takim "szkoleniu" nabraliśmy  "pełnego zaufania" do naszych braci strażaków... (lato owego roku było upalne, pić się chciało,  zrozumiałym  jest więc, że owe gaśnice śniegowe najprawdopodobniej służyły do schładzania "doustnych środków gaśniczych")...

IŁ28, bombowiec z dwoma silnikami odrzutowymi, latał w Instytucie Lotnictwa jako latająca hamownia silników odrzutowych. Zakończył jednak swoją karierę i coś z nim trzeba było zrobić. Postanowiono, że odda się go do ćwiczeń lotniskowej straży pożarnej - dotychczas ćwiczyli "na sucho" niech więc spróbują sił przy gaszeniu prawdziwego samolotu. Przeholowano więc samolot na płytę przed hangarem Lotu i postawiono przed siedzibą straży. Jakaż to gratka posiedzieć w prawdziwym bombowcu! Ciekawskich byłoby co nie miara, ale samolot oddano do dyspozycji straży toteż strażacy roztoczyli swoistą opiekę nie dopuszczając osób postronnych. Ale sami mogli wszystko! Najbardziej ciekawski, a może najodważniejszy, zasiadł w kabinie pilota i zaczął "pilotować" ruszając wszystkim co się dało poruszyć. Jakież musiało być jego zdziwienie, kiedy naraz rozległ się huk, a on sam wyleciał wraz katapultowanym fotelem wysoko ponad hangar i spadł na skrzydło... Odwieziono go do szpitala z licznymi złamaniami...
 
Niefortunny strażak jednak przeżył – miał szczęście że samolot nie stał schowany w hagarze. Skoro były ofiary w ludziach więc wypadkiem zajęła się specjalna komisja. I oto okazało się, że w samolocie oprócz odstrzelonego już pironaboju fotela pilota pozostało jeszcze parę ton paliwa i pełna instalacja tlenowa... Gdyby tę bombę podpalić tu, gdzie początkowo planowano...
  
Po takim doświadczeniu kolejne samoloty przygotowywano już dużo staranniej. Tak starannie, że na dobrą sprawę były to tylko skorupy pozbawione wszystkiego co tylko dało się odkręcić i wynieść. Nieznani hobbyści potrafili nawet wyciągnąć ze skrzydeł dajniki busol. Kolejnym miejscem ćwiczeń strażackich było pole rozciągające się nieopodal budynku naszego Centrum Kontroli Ruchu Lotniczego. Przyholowano tu LI-2, samolot pasażerski, który zakończył swoją karierę w LOT.
 
Koledzy z dziennej zmiany poszli pomyszkować za jakimiś przeoczonymi przez innych ciekawostkami ale jedyną rzeczą, jaką można było jeszcze odkręcić była mała tabliczka z napisem "Wyjście awaryjne" (zdobywca owej tabliczki umieścił ją w domowej toalecie na klapie sedesu - widziałem na własne oczy!). Kiedy więc przyjechałem na nocną zmianę dowiedziałem się, że nie ma po co tam chodzić, toteż darowałem sobie przyjemność buszowania po pustym wraku.

Unicestwianie wraku rozpoczęto od ćwiczeń milicyjnej grupy antyterrorystycznej. Strzelcy wyborowi obsadzili dach naszego Centrum, inni zamaskowali się w krzakach i zaczęła się frajda strzelania ostrą amunicją z najróżniejszej broni do samolotu. Wrak był podziurawiony jak sito. Potem samolot podpalono i ogłoszono alarm dla straży pożarnej. Strażacy przyjechali nadzwyczaj szybko, przecież wiedzieli i byli przygotowani. Ale samolot, pozbawiona okien rura, spalił się jeszcze szybciej i strażacy mogli już tylko dogasić bezkształtną kupkę stopionego metalu... Oczywiście winą za zbyt szybkie spalenie się samolotu i porażkę straży pożarnej  obarczono nas, kontrolerów ruchu lotniczego (rezydowaliśmy przecież najbliżej), oskarżając nas o kradzież okien, bez których "cugi w samolocie były zbyt duże i pożar rozprzestrzenił się nieregulaminowo i za szybko"...
 
12 godzinny dyżur zawierał też kilka chwil odpoczynku. Po kilku godzinach spędzonych w "ciemnicy" przyjemnie było przejść się na spacer po trawie, jaka oddzielała nasz budynek od pasów startowych. Przy okazji brało się ze sobą jakąś torbę: w trawie rosły dorodne, wyprażone w słońcu i dzięki temu niezwykle aromatyczne, pieczarki i kanie. Półgodzinny spacer i reklamówka była pełna po brzegi. Przodował w tym nasz senior i weteran kontroli Zbliżania - Kazio. W odróżnieniu od nas Kazio prowadził bardzo higieniczny tryb życia: nie palił papierosów, nie spożywał alkoholu pod żadną postacią, codziennie zjadał po kilka jabłek, no i te długie spacerki po trawie połączone ze zbieraniem pieczarek... Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy: najpierw trawę zadeptało zgrupowanie wojska ćwiczącego do defilady tysiąclecia. Piechurzy, samochody, czołgi... zostało po nich klepisko. Później ktoś wydzierżawił sektory trawiaste jakiemuś PGR. Ten zaś sypnął nawozami. Trawa wprawdzie rośnie, ale po pieczarkach nie zostało śladu...
 
Pieczarek zabrakło, zabrakło zajęcia na czas wolny, a jakoś go trzeba wykorzystać... Ktoś wpadł na pomysł i którejś niedzieli, kto tylko miał, przyniósł (zabrane własnym dzieciom)... zestawy kolejki rozmiaru TT. W sumie uzbierało się kilkadziesiąt metrów torów, kilkanaście składów pociągów, zwrotnice, semafory, mosty, tunele... Rozłożyliśmy tory prawie po całym piętrze. Nie można było tylko zainstalować zdalnego sterowania, 12 godzinny dyżur to za mało czasu. Przy każdym więc semaforze czy zwrotnicy musiał ktoś siedzieć i przełączać ręcznie... my byliśmy młodzi, jeszcze szumiało w głowach, ale proszę sobie wyobrazić statecznych kapitanów, majorów, a nawet pułkowników (!) siedzących w mundurach na podłodze i bawiących się dziecinną zabawką! A zabawa była przednia!
 
Pensyjka była w tym czasie cieniutka... Pojawiła się możliwość dorobienia sobie paru złotych na tzw. "akcji zima", czyli na nocnym uprzątaniu śniegu z pasów startowych i dróg kołowania. Wystarczyło mieć jakiekolwiek prawo jazdy. Koledzy, którzy się tam zgłosili, bardzo sobie tę fuchę chwalili. Zgłosiłem się więc i ja. Dyspozytor dał mi kluczyki i pokazał palcem, którego "Stara" mam wziąć. Spytałem, jak się w tym urządzeniu zmienia biegi, bo przecież nigdy nie jeździłem ciężarówką i to do tego z lemieszem... odpowiedział: tam jest tabliczka! Tak wyedukowany wgramoliłem się do wymrożonej szoferki. Zimno jak w psiarni, ale chociaż wiatr już nie mrozi twarzy i nie wrzuca śniegu za kołnierz. Dobrze, że wziąłem ze sobą latarkę, dzięki niej znalazłem stacyjkę i ową magiczną tabliczkę. Udało mi się uruchomić silnik. Jako najmniej doświadczony miałem jechać jako ostatni w kolumnie.
 
"Star", którego dostałem, był w znakomitym (chyba) stanie, bo w kabinie rozeszło się milutkie ciepełko... Pomyślałem, że rzeczywiście jest to fajna fucha. I chyba pomyślałem za wcześnie, bo kiedy po przerwie na kolację znów wsiadłem do kabiny już nie było tak miło i cieplutko... jakaś życzliwa ręka, korzystając z mojej całkowitej nieznajomości obsługi, coś poprzestawiała, a ja płaciłem frycowe marznąc przez resztę nocy... Mimo to pojechałem na następny dyżur. Moje umiejętności doświadczonego szofera zostały chyba wysoko ocenione bowiem tym razem dostałem samochód bez akumulatora... Rozruch na dyszlu, podczas postoju cegła na pedale gazu, stoicki spokój - cóż to dla mnie! Postój w gotowości skończył się, ruszamy odśnieżać pas. Śniegu napadało tyle, że jeździmy już kilka razy od końca do końca pasa.

Znów jeżdżę jako ostatni w kolumnie, całkiem wygodna pozycja bo nikt za mną nie jedzie i nie muszę się martwić jaki "warkocz" zostawiam za sobą. Jedziemy wachlarzem tak, że każdy odsuwa na bok to, co zostawił poprzednik. Jednakże mój poprzednik ma źle ustawiony lemiesz. Wprawdzie większość śniegu odgarnia na zewnątrz ale po wewnętrznej zostawia całkiem wysoki wałek. Zamiast więc jechać po jego zewnętrznym śladzie muszę jechać za nim i poprawiać. Kolejny nawrót i znów jedziemy po pasie. W pewnym momencie silnik gaśnie... zostałem w kompletnej ciemności i bez żadnej łączności, bez żadnej możliwości powiadomienia o awarii. Cała kolumna pojechała naprzód, nikt nie zwrócił uwagi bo i kto by w zaśnieżonym lusterku zobaczył nieoświetlony samochód. Stoję więc i czekam aż będą wracać, wtedy na pewno mnie zobaczą. Widzę jednak, że cała kolumna po dojechaniu do, odległego o jakieś 3 kilometry, końca pasa zjeżdża w drogę do kołowania... w oddali zaś widzę światła podchodzącego do lądowania samolotu...

Różne myśli przebiegają przez głowę... siedzieć czy uciekać? Przecież jeśli samolot wyląduje, to roztrzaska się na moim samochodzie! A ja nie mam żadnej możliwości ostrzeżenia! W pewnym momencie widzę jednak, że podchodzący samolot gasi reflektory lądowania i zaczyna się wznosić. Przelatuje nade mną... Uff... westchnienie ulgi jest długie i głębokie... Widzę też, że samochód prowadzącego akcję wjeżdża na pas i jedzie w moją stronę. Prowadzący akcję miał samochód wyposażony w radiostację i utrzymywał stały kontakt z Wieżą.

Po zjechaniu z pasa przeliczył samochody i, kiedy wykrył brak mojego, zaalarmował Wieżę. Pozostało już tylko czekać, aż ktoś mnie zholuje z pasa. Sęk jednak w tym, że żaden samochód nie miał dyszla. Prowadzący akcję musiał więc wrócić te parę kilometrów do samochodów, które zostawił przy przeciwległym końcu pasa. Jednemu z kierowców polecił pojechać do bazy po dyszel i zaholować mój samochód na parking. Po kilkudziesięciu minutach znalazłem się w bazie. Tej nocy już nie uczestniczyłem w odśnieżaniu. Chyba nie jestem przesądny, ale po takich dwóch doświadczeniach stwierdziłem, że nie będę kusił losu i podejmował trzeciej próby. Tak zakończyłem karierę kierowcy pługu odśnieżającego.


Władysław Poniżnik
kontroler ruchu lotniczego, pilot, krótkofalowiec

www.kontrola-ruchu-lotniczego.com

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony